Pokazuje: 1 - 2 of 2 WYNIKÓW
Społeczeństwo

Rozmowa z Jakubem Kiersnowskim

18.01.2024

Rozmowa
z Jakubem Kiersnowskim

SPOŁECZEŃSTWO

– Uchodźcy, którym pomagamy, są pushbackowani przez Straż Graniczną i znowu lądują po stronie białoruskiej. Co ich tam czeka? Tortury, maltretowanie i przymus kolejnej próby przekroczenia granicy. Nasi wolontariusze ponownie im pomagają, chociaż to jeszcze trudniejsze, bo ci ludzie czasem ledwo żyją. Bywa, że trzeba wynieść półprzytomnego człowieka z lasu. To bardzo obciąża psychikę, a trwa już od ponad dwóch lat – mówi Jakub Kiersnowski, prezes Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie.


Paweł Brol: Rozmawiamy, kiedy mrozy zelżały, ale nadal jest zimno. Jak wygląda teraz sytuacja na granicy polsko-białoruskiej?

Jakub Kiersnowski*: Jest połowa stycznia i obserwujemy, że przejść przez granicę jest zdecydowanie mniej, przynajmniej tych, o których wiemy. Zimą to norma. Wtedy zawsze szlaki migracyjne i uchodźcze są mniej uczęszczane. Ludzie uciekają, żeby zachować życie, a nie je stracić, o co zdecydowanie łatwiej podczas przeprawy w zimniejszym okresie. Tutaj dochodzi jeszcze wzmożony ruch na granicy z Finlandią. Widać to od kiedy Finowie przystąpili do NATO. Nie jest tajemnicą, że tym kanałem w dużej mierze steruje Rosja czy Białoruś. U nas obecnie jest ciszej, ale trzeba pamiętać, że w pomocy humanitarnej nie chodzi o to, aby ona funkcjonowała tylko wówczas, kiedy ludzie masowo potrzebują ratunku.

Rozumiem, że reżim Łukaszenki nie odpuszcza, nawet w okresie o mniejszym natężeniu migrantów na granicy.

Tak, a pomoc humanitarna jest jak straż pożarna. Trwamy w gotowości, a gdy coś się dzieje, musimy od razu reagować. Dla nas życie każdej osoby jest ważne, niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z pojedynczym przypadkiem, czy tysiącem uchodźców. Nasze wolontariuszki cały czas dyżurują na Podlasiu, podobnie jak zaangażowani w pomoc mieszkańcy regionu i zespoły innych organizacji pomocowych. Jeżeli tylko dotrze do nas informacja z prośbą o ratunek, musimy być szybcy, zimą szczególnie. Wystarczy zrobić sobie prosty test – proszę wyjść z domu w dowolny styczniowy dzień (lub noc) w takiej pogodzie w mokrych butach, bez kurtki i czapki. Ile czasu człowiek jest w stanie wytrzymać w takiej temperaturze?

Jak mały jest obecnie ten ruch? Czy były jakieś przypadki w ostatnich tygodniach, kiedy musieliście interweniować?

W ostatnim miesiącu były sporadyczne interwencje. Na granicy działa kilka punktów pomocy, mogę tylko mówić za ten, który my obsługujemy. Wzmożonego ruchu spodziewamy się dopiero wiosną. On na pewno wróci, bo raz uruchomiony szlak pozostaje aktywny. Z tego powodu intensywnie przygotowujemy się na ten czas – tworzymy nową bazę, którą nazywamy Domem Pomocy Humanitarnej. Tam będzie mieścił się nasz stały Punkt Interwencji Kryzysowej.

Po zmianie władzy Straż Graniczna nadal stosuje pushbacki czy jest w tym ostrożniejsza?

Z naszych informacji wynika, że pushbacki są nadal stosowane. Nowa władza rządy objęła 13 grudnia, więc na razie ciężko to ocenić, bo – jak wspomniałem – w tym okresie mieliśmy do czynienia z niewielką liczbą przypadków z udziałem migrantów. Mówię oczywiście o tych, o których wiemy, że ktoś wzywał pomocy, bo to nie zawsze ma miejsce. Sytuacja z pushbackami jest monitorowana, robi to m.in. Grupa Granica, Fundacja Ocalenie czy Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Wiosną zapewne ukażą się raporty w tej materii za ostatni rok. Prawnie niestety nie wycofano się z rozporządzenia umożliwiającego straży granicznej dokonywanie pushbacków, nie zmienia to faktu, że w świetle prawa międzynarodowego, którym również Polska jest związana, pushbacki są praktyką nielegalną.

Fot. materiały własne KIK (FB)
Skierowaliście pismo do szefa rządu Donalda Tuska z apelem o skończenie z puschbackami. Dokument podpisało 101 organizacji i 550 osób, w tym warszawski KIK, który pan reprezentuje, Grupa Granica i Fundacja Ocalenie. Na co konkretnie liczycie?

W liście prosimy, domagamy się natychmiastowego zaprzestania pushbacków. Jednocześnie wyrażamy wolę współpracy, żeby wspólnie wypracować sposób, jak z sytuacją na granicy polsko-białoruskiej sobie poradzić. Z poprzednią władzą takie rozmowy były niemożliwe, mogliśmy tylko apelować i oburzać się na to, co się działo. Wszelkie próby wejścia w dialog, od początku kryzysu w 2021 roku, kiedy na terenach przygranicznych wprowadzono stan wyjątkowy, kończyły się niepowodzeniem. Mamy nadzieję, że z nową władzą będzie inaczej. Za wcześnie wyrokować, czy uda nam się dojść do porozumienia we wszystkich postulatach. Dla nas kluczowe jest zlikwidowanie pushbacków, ale to nie wyczerpuje tematu. Wiemy, że pan minister Maciej Duszczyk już spotkał się z organizacjami, które zajmują się profesjonalnie migracjami, wsparciem uchodźców w Polsce. Te rozmowy na pewno będą, muszą być kontynuowane.

Sądzi pan, że Donald Tusk zmieni tę praktykę? Jego ostatnia wypowiedź pozostawia duże pole do interpretacji. Powiedział – cytuję – że „nie ma prawnej zgody na tzw. pushbacki, bo to jest działalność nielegalna, ale jest taka, nomen omen, granica, między tym, co jest koniecznym działaniem Straży Granicznej, żeby ludzie nie przekraczali naszej granicy, jeśli nie mają do tego jakiegoś uprawnienia, a działaniami, które przez wielu będą uznawane za brutalne albo nielegalne”.

Są to słowa szefa rządu, bardzo wytrawnego polityka i ja to szanuję. Jestem optymistą, więc widzę w nich przestrzeń do rozmowy, podczas której wyłożymy swoje argumenty. Uważamy, że da się skutecznie bronić polskiej granicy, nie stosując pushbacków. Ludzie, którzy dzisiaj przekraczają granicę, nie mogą być karani za to, co ewentualnie w przyszłości mogłoby się zdarzyć, a co do czego nie mamy pewności. Mam na myśli głosy, które pojawiają się w przestrzeni publicznej, że jak pozwolimy wejść jednym, to na granicy pojawią się setki tysięcy migrantów. Trzeba opracować różne scenariusze, przygotujmy na to plany, zastanówmy się, jakie mamy możliwości, ale nie stosujmy nieludzkich i niehumanitarnych metod wobec grup kilkudziesięciu czy kilkuset osób. Jesteśmy krajem dużym, przygranicznym, frontowym, z czego wynikają określone zobowiązania, więc przekierujmy na ten cel odpowiednie środki. Co więcej, nasz naród ma korzenie chrześcijańskie, szczyci się wartościami solidarności czy gościnności. Chcemy reprezentować cywilizację zachodnią, którą konstytuują prawa człowieka. One są wymagające, nikt nie powiedział, że będzie łatwo. Zdaję sobie sprawę, że rozmowy z premierem mogą nie być proste, ale jeżeli jest możliwość dialogu, to trzeba z niego skorzystać.

Jest już jakaś odpowiedź z kancelarii premiera?

Tak jak wspomniałem pierwsze, bardzo wstępne rozmowy z ministrem Duszczykiem już się odbyły. Czekamy na ich pogłębienie. W przestrzeni publicznej funkcjonuje również dość obszernie komentowany wywiad z prof. Duszczykiem, w którym z jednej strony potwierdził wcześniejszą zapowiedź, że przygotowuje politykę migracyjną i niebawem poznamy więcej szczegółów. Z drugiej strony w dość, mówiąc delikatnie, niezrozumiały sposób odpowiadał na pytania dotyczące zapisania w tej polityce kwestii pushbacków.  Ufam, że to będzie propozycja, która nie zamknie dyskusji. Tak przecież działa demokratyczne państwo. Ważne, żeby rozmawiać argumentami, a nie emocjami. Wtedy strona rządowa i strona społeczna są w stanie się porozumieć.

Wróćmy do tematu pomagania na granicy. Dużo mówi się o uchodźcach, bo z ich powodu tam jesteście, ale mniej o wolontariuszach, którzy przecież poświęcają mnóstwo swojego czasu i zdrowia na ratunek migrantom. W jakiej oni są kondycji psychicznej?

Bardzo dziękuję za to pytanie, bo jest ono niezwykle ważne, a w debacie publicznej niejednokrotnie się o nim zapomina. Jak wspomniałem, przenosimy Punkt Interwencji Kryzysowej w miejsce, gdzie częściej spotyka się ludzi w drodze. Ma to walor szybkiej reakcji pomocowej, ale też wpływa na bezpieczeństwo naszych wolontariuszy. Dzięki temu, nie będą musieli mocno zmęczeni czy na wysokiej adrenalinie, spowodowanej potrzebą szybkiego udzielenia pomocy, docierać długimi i trudnymi drogami do migrantów, bo punkt wyjściowy znajdzie się bliżej. Ten czy inne czynniki musimy brać pod uwagę, gdyż one wpływają na ich kondycję psychofizyczną. A z nią bywa różnie. Niektórzy działają u nas od samego początku kryzysu na granicy. Dostrzegamy konieczność, ale też coraz częściej otrzymujemy prośby od wolontariuszy o wsparcie psychologiczne. Organizujemy dla nich programy terapeutyczne, żeby mogli na bieżąco kontrolować swój stan i coraz częściej dochodzi do tego, że otrzymują zalecenia, by udać się na terapię.



Czyli styczność z ludzkimi dramatami odbija się na ich kondycji psychicznej?

Zdecydowanie. Trzeba przeżyć spotkanie z ludźmi w drodze, żeby zdać sobie z tego sprawę. Wolontariusze wychodzą do nich do lasu, opatrują im stopy, nogi, ręce, w tym rany z uszkodzonymi mięśniami czy ścięgnami, powstałe wskutek przecięć przez concertinę lub upadku z wysokości. Często ratują ich z hipotermii. Przy okazji tych ludzi trzeba nakarmić, przebrać w suche, ciepłe ubrania, wysłuchać traumatycznych historii. A po całej akcji okazuje się, że uchodźcy, którym pomagamy, są pushbackowani przez Straż Graniczną i znowu lądują po stronie białoruskiej. Co ich tam czeka? Tortury, maltretowanie i przymus kolejnej próby przekroczenia granicy. Nasi wolontariusze ponownie im pomagają, chociaż to jeszcze trudniejsze, bo ci ludzie czasem ledwo żyją. Bywa, że trzeba wynieść półprzytomnego człowieka z lasu. To bardzo obciąża psychikę, a trwa już od ponad dwóch lat. I proszę sobie wyobrazić, że do tego wszystkiego dochodzi jeszcze opresyjne traktowanie wolontariuszy przez służby działające w majestacie państwa, którego osoby pomagające są obywatelami.

Dla przykładu, mamy osoby wolontariackie, które uratowały uchodźców przebywających na bagnach. Dwóch było w stanie hipotermii, trzeci w panice. Gdybyśmy do nich nie dotarli, ci ludzie by tam umarli i być może nigdy byśmy się o tym nie dowiedzieli. Nasi wolontariusze razem z lokalną lekarką i jeszcze jedną osobą spędzili z nimi w ekstremalnie trudnych warunkach kilkanaście godzin, w styczniu zeszłego roku, kiedy panował siarczysty mróz. A później dowiedzieli się z tweetów Straży Granicznej, że urządzili sobie spotkanie z uchodźcami w celu zrobienia medialnego show. Co więcej, nie mogli przeciwko temu publicznie zaprotestować, bo jeden z wolontariuszy pracował w administracji państwowej i bał się konsekwencji. To zresztą nie jest odosobniony przypadek, bo w innej akcji ratowania życia brała udział wolontariuszka, która na co dzień pracuje w służbach. Wzięła urlop i pomagała incognito. Ten moralny albo zwykło ludzki imperatyw pomocy słabszemu był u niej większy od strachu przed zwolnieniem z pracy, ale owy strach, niepewność istnieje i w krótszej czy dłuższej perspektywie da o sobie znać.

Takich historii doświadczyliśmy mnóstwo, a to tylko nasze poletko, bo przecież na Podlasiu działa jeszcze kilka innych organizacji pomocowych. Do tego dochodzi sytuacja lokalnych społeczności. Wprowadzono na ich terenie stan wyjątkowy, a następnie strefę wyłączoną, ogromne ilości wojska i policji. Stres z tym związany musi się gdzieś odkładać. Dzisiaj państwo polskie jest winne tym ludziom jakiś program naprawy doznanych krzywd.

Fot. Wojciech Radwański
I wam, wolontariuszom, też. Traumy psychiczne to jedno, ale cześć z was miała również problemy prawne. To wszystko kosztuje.

Przede wszystkim polskie państwo, a więc jego rząd, powinno się tym zainteresować. Nie chodzi tylko o zmiany prawne na przyszłość dotyczące likwidacji pushbacków, lepszej współpracy służb z organizacjami humanitarnymi i mieszkańcami, ale także o to, by spojrzeć na ponad dwa lata wstecz. Wydarzyło się dużo złego, więc trzeba wyjść z propozycją, mówiąc językiem z mojej „branży”, jakiegoś zadośćuczynienia. Jako warszawski KIK dwa razy doświadczyliśmy bezpośredniego zderzenia z siłą państwa. Do pierwszego doszło w grudniu 2021 roku, kiedy ogromne siły policji, czyli kilkudziesięciu policjantów z długą bronią weszło siłowo do naszego Punktu Interwencji Kryzysowej. Zarekwirowano nam cały sprzęt. Wcześniej przetrzymywano przez kilka godzin w zimnym samochodzie troje naszych wolontariuszy. Następnie zostali poddani przesłuchaniu wraz z jeszcze jedną osobą w bazie. Trwało to całą noc, do piątej nad ranem. My jako instytucja oczywiście stanęliśmy w ich obronie. Zorganizowaliśmy im pomoc wspaniałych prawników, bo wszczęto postępowanie pod kątem ewentualnego popełnienia przestępstwa, jakim jest pomocniczość w nielegalnym przekraczaniu granicy.

Drugie zderzenie nastąpiło w marcu 2022 roku. Wtedy policja zatrzymała naszą wolontariuszkę Weronikę i postawiła jej tożsamy zarzut. Najpierw była zatrzymana na czterdzieści osiem godzin, następnie prokurator dwukrotnie wnioskował o zatrzymanie na trzy miesiące. Postępowania toczyły się długimi miesiącami. To wszystko razem kosztowało nas jako organizację pożytku publicznego około 100 tys. zł. Trzeba było zapłacić za obsługę prawną, przesłuchania licznych świadków, którzy też dla bezpieczeństwa musieli mieć obok prawników, udział w rozprawach, godziny pracy i niezliczone pisma. Na to poszły duże pieniądze, pieniądze społeczne, na które złożyli się ludzie wpłacający darowizny, członkowie naszego stowarzyszenia płacący składki, a nawet nagroda finansowa, którą otrzymała Helsińska Fundacja Praw Człowieka za swoje profesjonalne działania.

Fot. Wojciech Radwański
Pieniądze, które mogłyby pomóc migrantom przekraczającym granicę, a musiały zostać przeznaczone na obronę przeciwko opresyjnemu aparatowi państwa.

Dokładnie, można było spożytkować je na granicy albo w innych celach. Jako KIK Warszawa prowadzimy również szereg różnych działań, np. w sposób bardzo aktywny wspieramy dzieci i młodzież z Ukrainy. A poszły na „obsługę” zderzenia obywateli i, jak by nie było, zasłużonej w historii Polski organizacji ze służbami polskiego państwa. Co warto zaznaczyć, nasze doświadczenia są tylko niewielką częścią tego, czego doświadczyły inne organizacje, wolontariuszki i wolontariusze z granicy czy lokalna społeczność mieszkanek oraz mieszkańców pogranicza. Tutaj widać zupełny brak logiki. Wydaje mi się, że teraz nowy rząd jako następca w ramach ciągłości władzy w państwie powinien te krzywdy poznać, określić i naprawić. Trzeba nazwać zło po imieniu i zadośćuczynić za skutki jego działania.

Jak w kontekście wiedzy i doświadczeń, które pan ma, odebrał pan film Agnieszki Holland „Zielona granica”?

Film Agnieszki Holland odebrałem dwojako, bo oglądałem go dwa razy. Za pierwszym razem skoncentrowałem się na tym, na ile dobrze przedstawia on to, co znamy z przeszło dwóch lat działań humanitarnych na granicy polsko-białoruskiej. I chcę zapewnić, że film bardzo skrupulatnie przedstawia różne rzeczy, od wyposażenia bazy po podejmowane interwencje. Powiedziałbym, że jeśli chodzi o te drugie, to pani Agnieszka wybrała nawet lżejsze historie. W rzeczywistości czasem dochodziło do dużo tragiczniejszych zdarzeń z udziałem służb granicznych. Drugi raz „Zieloną granicę” obejrzałem w gronie wspólnoty KIK-u. Skoncentrowałem się wtedy na ogólnym przekazie  filmu, który jest niezwykle poruszający. Pozostawia on widza z poczuciem, że nie można pozostać obojętnym. Tego najbardziej bała się poprzednia władza, kiedy „Zielona granica” trafiła do kin – nie przedstawienia działań Straży Granicznej w złym świetle, zresztą zgodnie z prawdą, ale zmobilizowania ludzi do wyzbycia się obojętności wobec tego, co dzieje się na granicy polsko-białoruskiej, i szerzej wobec polityki polskiego rządu i Unii Europejskiej, a jeszcze szerzej wobec drugiego człowieka.

Ma pan nadzieję na realną zmianę w podejściu do migrantów?

Wierzę, mam taką nadzieję i jej się trzymam, bo bez niej to wszystko, co robimy, nie miałoby sensu. U władzy jest nowy zespół, z którym można rozmawiać. Nie chodzi tylko o samego premiera, ale również o innych jego współpracowników. Część z nich wyrosła na pracy w organizacjach pozarządowych i teraz są ministrami. Oczywiście nie brakuje sceptyków, także po naszej stronie, którzy uważają, że nic się nie zmieni. Nie można tego wykluczyć, ale chcę jeszcze widzieć światełko w tunelu. Dajmy sobie szansę.


*Jakub Kiersnowski – z wykształcenia pedagog specjalny. W 2018 roku ukończył podyplomowe studia Executive MBA przy Francuskim Instytucie Zarządzania. W latach 1998-2009 wychowawca, a następnie koordynator grup dziecięco-młodzieżowych KIK. Organizator ponad 50 obozów typu skautingowego i szkoleń (w tym żeglarskich) dla dzieci i młodzieży z KIK-u i Przymierza Rodzin. W 2012 roku przewodniczył Komitetowi Organizacyjnemu IX Zjazdu Gnieźnieńskiego “Europa obywatelska. Rola i miejsce chrześcijan”, pracował także w Komitecie Organizacyjnym X i XI Zjazdu. W latach 2017-2022 był członkiem Zespołu Koordynującego Ogólnopolskiej Rady Ruchów Katolickich. Od 2018 roku jest prezesem Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie oraz jednym z inicjatorów i członków zespołu koordynującego Inicjatywy „Zranieni w Kościele”, telefonu i środowiska wsparcia dla osób skrzywdzonych przemocą seksualną w Kościele. Trzy lata później został jednym z inicjatorów i współkoordynatorów Punktu Interwencji Kryzysowej KIK niosącego pomoc humanitarną przy granicy polsko/białoruskiej, a od marca 2022 pomysłodawcą i współkoordynatorem „SzkoUA”, warszawskiej szkoły ukraińskiej. Zasiada w Radzie Fundacji im. Hanny Malewskiej.

Fot. główna materiały własne KIK

Społeczeństwo

Rozmowa z Mateuszem Gasińskim

12.12.2023

Rozmowa
z Mateuszem Gasińskim

SPOŁECZEŃSTWO

Wyobraź sobie, że Libańczycy jeszcze do niedawna żyli mniej więcej na podobnym poziomie co my. Obecnie nie są w stanie ogrzać mieszkania, zatankować samochodu czy zdobyć pożywienia. Jeden listek paracetamolu potrafi kosztować 1/10 pensji, na bardziej zaawansowane leki chorych nie stać w ogóle. Dochodzi więc do tego, że rodzice nie wypuszczają swoich dzieci na podwórko, żeby się nie przeziębiły, nie złamały palca i nie trzeba było ich leczyć – mówi Mateusz Gasiński, który wspólnie z Szymonem Hołownią założył dwie fundacje: Kasisi i Dobra Fabryka. – Dostarczamy im jedzenie, leki, a nawet paliwo do generatorów, bo wiemy, że bez naszej pomocy po prostu sobie nie poradzą.


Paweł Brol: 10 lat temu wspólnie z Szymonem Hołownią uruchomiliście najpierw Fundację Kasisi, później Fundację Dobra Fabryka. Twoje życie musiało się wtedy mocno zmienić.

Mateusz Gasiński*: Moje życie zmieniło się wtedy kompletnie. Wcześniej pracowałem w mediach, gdzie przez 7 lat byłem dziennikarzem. To był też moment, kiedy spotkałem Szymona, bo pracowaliśmy razem przy większości jego telewizyjnych produkcji na kanale Religia.tv. Czy to była diametralna zmiana? Myślę, że to była zmiana polegająca na tym, że przeszliśmy z Szymonem z gadania w robienie. W Religia.tv podejmowaliśmy różne społeczne tematy dotyczące ludzkich dramatów, ale tak naprawdę jedynie opowiadaliśmy o tych sprawach. Później Szymon trafił do Kasisi (miejscowość położona w Zambii, gdzie siostry zakonne ze Zgromadzenia Służebniczek Maryi Panny Niepokalanie Poczętej prowadzą największy w kraju dom dziecka – przyp. PB) na etapie pisania swojej książki „Last minute. 24h chrześcijaństwa na świecie”. Spotkał tam siostry, zdobył świetny materiał do publikacji, ale równolegle dostrzegł, że dom jest genialnie prowadzony, tylko brakuje w nim jednego – finansów. Po powrocie do Polski powiedział, że super jest mówić o istotnych sprawach, ale może w końcu przyszedł czas, żeby coś z tym zrobić. Tak zrodził się pomysł na powstanie Fundacji Kasisi, a po roku Fundacji Dobra Fabryka. Z jednej strony to była duża rewolucja w moim czy naszym życiu, ale też jedno wynikało z drugiego. Przecież na bieżąco spotykaliśmy się z ludźmi potrzebującymi, co doprowadziło do tego, że w końcu tę pomoc zaczęliśmy po prostu robić.

I zacząłeś więcej wyjeżdżać za granicę.

Policzyłem sobie parę lat temu, ile czasu rocznie spędzam w Afryce. Wyszło mi ponad 100 dni, czyli 1/3 roku przebywam poza Polską. Tych wyjazdów jest więc sporo. To wynika z tego, że my, oprócz przekazywania darowizn na realizacje konkretnych pomysłów, chcemy towarzyszyć osobom, które na miejscu pomagają, być pół kroku za nimi. Chcemy również maksymalnie skrócić dystans pomiędzy darczyńcą a beneficjentem. Chodziło nam też o to, żeby przybliżyć ludziom w Polsce problemy adresatów ich wsparcia. Od początku nie chodzi tylko o to, żeby prosić o pieniądze i pokazywać wzdęte brzuszki biednych dzieci, ale też o pokazywanie świata tych osób, z którego każdy darczyńca może coś zaczerpnąć dla siebie. Z drugiej strony partnerzy, którzy pomagają na miejscu, także potrzebują inspiracji i wymiany doświadczeń z darczyńcami, żeby wiedzieć, jakie długofalowe cele mogą sobie zakładać. W końcu – tylko przyjeżdżając do danej społeczności możemy się dowiedzieć, jakiego wsparcia potrzeba i zorganizować precyzyjną pomoc.



Wspominasz o częstych wyjazdach do Afryki. Wiem, że są to różne miejsca i w części z nich jest niebezpiecznie. Ile razy podczas tych wyjazdów bałeś się o swoje życie?

Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, przez te wszystkie lata granica mojego komfortu została dość daleko przesunięta. Lubię adrenalinę. Nie powiem, że zachowuję się brawurowo, ale też nie odczuwam dużego strachu. W takich miejscach jestem nastawiony na działanie, więc szufladkuję lęk, dzięki czemu on mnie nie paraliżuje. Zupełnie inaczej wyglądają na żywo miejsca konfliktowe, wojny, jak np. na Ukrainie, a zupełnie inaczej prezentują się w relacjach medialnych. Jeśli spada jedna rakieta na wielkie miasto Dniepr, to z polskiej perspektywy sygnatura bomby pokrywa tak naprawdę cały obszar, natomiast w rzeczywistości ten pocisk spada punktowo. To może zabrzmi dziwnie, ale ludzie są w stanie przywyknąć do takich sytuacji. Podam przykład. Byłem kiedyś w Dnieprze, siedziałem w kawiarni i piłem kawę z naszymi partnerami. Rozmawialiśmy, kiedy w tym samym czasie, gdzieś w mieście spadły bomby. Ludzie się przyzwyczajają. Takie sytuacje nie wywracają już do góry nogami ich codziennych zajęć.

Obserwujemy to również w Demokratycznej Republice Konga, gdzie działa nasz szpital. Od czasu do czasu, ale bardzo regularnie, wybucha tam konflikt i toczą się walki między rebeliantami a kongijskim wojskiem. W ubiegłym roku szpital znalazł się w epicentrum takich walk, bitwa toczyła się dokładnie o wioskę, w której działa placówka. Pierwsze godziny ostrzału zawsze wiążą się z tym, że ludzie chowają się po swoich chatach, nie wychodzą z nich, szukają kryjówki. Kolejnego dnia, kiedy te walki trwają z taką samą intensywnością, zaczynają wychodzić na zewnątrz, choć skuleni. Muszą wyjść, żeby znaleźć jakieś pożywienie, więc idą na targ i sprawdzają dostępność produktów. Trzeci, czwarty, piąty i następne dni to prostowanie się postawy tych ludzi. Zaczynają normalnie funkcjonować, mimo że poziom niebezpieczeństwa pozostaje niezmienny. Nadal dookoła wybuchają bomby, nie milknie ostrzał i giną ludzie. Oni po prostu wiedzą, że trzeba wrócić do obowiązków, że wojna się toczy, ale obok śmierci musi też trwać życie. W Ukrainie jest dokładnie tak samo. My patrzymy na kraj ogarnięty okrutną, bezlitosną wojną i jest w tym prawda. To jednak nie oznacza, że wszyscy non stop siedzą w schronach. Kraj musi przecież funkcjonować.

Jak działałby szpital w Ntamugendzie w Demokratycznej Republice Konga, o którym wspominasz, gdyby nie pomagała mu Dobra Fabryka?

Zaopiekowaliśmy się tym szpitalem już rok po rozpoczęciu naszej działalności pomocowej. Odezwały się do nas siostry od aniołów, które ten szpital prowadzą, z prośbą i apelem: jeśli nie uda im się odnaleźć nikogo, kto by im zaufał i zaopiekował się ich placówką, to za dwa miesiące nie dostaną już od lokalnych, wówczas wycofujących się organizacji leków i szpital nie będzie mógł działać. My nie mieliśmy wtedy jeszcze nic – żadnej strony internetowej, żadnych elektronicznych środków płatności, które funkcjonowały na razie tylko w siostrzanej Fundacji Kasisi. Szybko poszliśmy zarejestrować nową fundację i uruchomiliśmy media społecznościowe. Praktycznie tylko za pośrednictwem Facebooka udało nam się zachęcić ludzi do tego, żeby przybijali nam piątki, czyli regularnie wpłacali pięciozłotówki. Chodziło o to, żeby zbudować może niewielki, ale stały budżet, który zapewni utrzymanie działalności tego szpitala. Projekt „Przybij nam 5!” działa do dziś tak, jak szpital w Kongu. Co miesiąc potrzebujemy 20 000 dolarów, by utrzymać jego funkcjonowanie.

Myślę, że gdyby nie powstała Dobra Fabryka, siostry nie znalazłyby wielu chętnych do pomocy w tym rejonie świata. Tym bardziej, że zainteresowanie Kongiem i w ogóle Afryką przesunęło się na dalszy plan przez konflikty na Ukrainie i w Gazie. To też niestety świetna okazja dla lokalnych rebelii, żeby niezauważenie prowadzić swoje wojny.



Ukraińcom pomagacie od początku wybuchu pełnoskalowej wojny. Najpierw uchodźcom na granicy, a później mieszkańcom w głębi kraju. Znalazłem informację, że wspieracie seniorów w miastach, gdzie trwają walki. To znaczy, że jesteście blisko linii frontu?

Już od pierwszych bomb, które spadły m.in. na Kijów, zdecydowaliśmy, że trzeba pomóc Ukraińcom. Pracę rozpoczęliśmy więc już w pierwszych godzinach wojny. To był ten moment, kiedy do granicy ciągnęły dziesiątki tysięcy ludzi obawiających się o swoje życie. Gdy dotarliśmy do przejścia granicznego, dostrzegliśmy, że tam już działają jakieś organizacje pomocowe, ale też ludzie dobrej woli. Wszyscy pamiętamy, jak wybuchła wtedy w nas wspaniała solidarność. To wszystko działo się od strony polskiej. Brakowało natomiast chętnych, żeby sprawdzić, jak wygląda sytuacja po stronie ukraińskiej. Byliśmy jedną z pierwszych organizacji, która postanowiła przekroczyć granicę. Na miejscu zobaczyliśmy 40-kilometrowy korek do przejścia w Krościenku, w którym ludzie czekali po 5, 6 dni, żeby dostać się do Polski, pomimo ułatwionych procedur przekraczania granicy dla uchodźców. Temperatura spadła wtedy poniżej 0. Spędzaliśmy po tej drugiej stronie każdą noc, byliśmy tam zupełnie sami i uwierz, że dochodziło do dramatycznych sytuacji, w których ludzie wymagali pilnego ratunku, bo brakowało jedzenia, paliwa w samochodach, nie było czym się ogrzać. Trzeba powiedzieć wprost – sytuacja była wówczas na krawędzi klęski humanitarnej.

Jednocześnie druga część naszego zespołu zaczęła organizować transporty humanitarne do miejsc już dużo bardziej oddalonych od granicy. Dla przykładu, wiedzieliśmy, że piekarnie mają problemy z pieczeniem chleba, więc wysłaliśmy w trybie pilnym do Kijowa kilkadziesiąt tysięcy bochenków chleba. Jako jedni z pierwszych stanęliśmy w Izium po wyzwoleniu miasta z rąk Rosjan. Dostarczaliśmy posiłki do Bachmutu, który już wtedy był częściowo oblężony. Oczywiście korzystaliśmy przy tym z wiedzy i mądrości części naszego zespołu, który działał na miejscu, żeby ograniczyć ryzyko do minimum.

Nasza aktywność zza wschodnią granicą trwa do dzisiaj i nadal jest bardzo punktowa.  Współpracujemy zarówno na szczeblu regionalnym, jak i narodowym z innymi organizacjami pomocowymi. To ważne, żeby pomoc była skoordynowana. Obecnie skupiamy się na wschodniej części Ukrainy, gdzie nasze wsparcie jest najbardziej potrzebne.

Konflikt Izraela z Hamasem spowodował kolejne migracje ludności tym razem palestyńskiej do Libanu, w którym też jesteście aktywni. Jak wygląda sytuacja na miejscu?

W Libanie działamy od 3 lat. Od początku widzieliśmy, jak ciężka panuje tam sytuacja. Wojna w Gazie zwróciła uwagę na Bliski Wschód, ale Liban jest w opłakanym stanie już od 2019 roku. To efekt ostatnich dziesięcioleci, podczas których kraj ten staczał się ku przepaści, aż kompletnie zbankrutował. Mam wrażenie, że miejscowa ludność jakkolwiek funkcjonuje tylko dzięki dużej diasporze Libańczyków mieszkających poza Libanem. Rząd i system państwowy utracił bowiem zupełnie swoją sprawczość. Ci, którzy mają rodziny poza granicami kraju, mogą liczyć na jakieś wsparcie finansowe, natomiast mnóstwo ludzi nie ma tego przywileju i pozostaje bez wsparcia. To właśnie im, zwłaszcza starszym, samotnym czy przewlekle chorym osobom staramy się pomóc. Wyobraź sobie, że Libańczycy jeszcze do niedawna żyli mniej więcej na podobnym poziomie co my. Obecnie nie są w stanie ogrzać mieszkania, zatankować samochodu czy zdobyć pożywienia. Jeden listek paracetamolu potrafi kosztować 1/10 pensji, na bardziej zaawansowane leki chorych nie stać w ogóle. Dochodzi więc do tego, że rodzice nie wypuszczają swoich dzieci na podwórko, żeby się nie przeziębiły, nie złamały palca i nie trzeba było ich leczyć. Z kolei ci, którzy nie pracują, nie mogą liczyć na żaden system socjalny. W Libanie nie ma rent i emerytur. Nie pracujesz – nie masz pieniędzy. Nawet jeśli ktoś pracując całe życie zgromadził jakieś oszczędności na starość, to w 2019 r. je stracił, bo wszystkie konta zostały zamrożone. I prawdopodobnie już nigdy tych pieniędzy nie odzyska. To największy ekonomiczny kryzys w nowożytnej historii, który jest trudny do wyobrażenia. Nagle 70 procent mieszkańców tego kraju znalazło się na krawędzi ubóstwa. Dostarczamy im jedzenie, leki, a nawet paliwo do generatorów, bo wiemy, że bez naszej pomocy sobie po prostu nie poradzą.



W ubiegłym miesiącu odwiedziłem w Byblos chorego na zanik mięśni Paula, który wymaga respiratora, żeby oddychać. W pewnym momencie wyszedłem na balkon z jego rodziną, a oni wskazują mi na kawałek blachy, pod którym działa agregat prądotwórczy i mówią: „To nie jest agregat. To jest życie”. Gdyby nie agregat, Paul nie mógłby oddychać, bo w kraju są duże niedobory prądu. Energia jest dostarczana jedynie przez trzy godziny dziennie, a przez resztę czasu Libańczycy muszą wytworzyć go na własną rękę.

Jakby tego było mało, nagle pojawia się wojna tuż za granicą…

Tak. Teraz do tego całego kryzysu spada na ludzi jeszcze konflikt w sąsiednim Izraelu. My otrzymujemy informację od ludzi mieszkających na miejscu, że spadają bomby, a naszych podopiecznych po prostu nie stać na to, żeby z terenów przygranicznych uciec w głąb Libanu, chociażby w okolice Bejrutu. A nie mówimy o dużych odległościach, bo to dystans ok. 30-40 km. Dla nich pokonanie takiej trasy, pod względem kosztów, jest jak dla nas lot międzykontynentalny.

Jeśli zaś chodzi o uchodźców, to w Libanie jest ich bardzo dużo. To głównie Syryjczycy. Na północy kraju jest ich około 4 mln. Dużo jak na małe państwo, więc to stanowi dodatkowe obciążenie. Pomoc międzynarodowa skupia się przede wszystkim na nich, więc sami Libańczycy są tutaj mocno pomijani, zresztą niesłusznie. Dlatego my uznaliśmy, że będziemy w tamtym rejonie świata pomagać tylko im, bo paradoksalnie ich kryzys dotyka bardziej niż uchodźców. Dla przykładu ci drudzy dostają od organizacji międzynarodowych stałą comiesięczną pomoc wynoszącą 100 dolarów na osobę. Dla Libańczyków żyjących na skraju nędzy, to bardzo dużo.

Z uchodźcami stykacie się już jednak w Grecji na wyspie Lesbos.

Zgadza się. Realizacja projektu w Grecji jest możliwa tylko dzięki niezwykłym ludziom, których spotkaliśmy na miejscu – Nikosowi i Katerinie. To para Greków, mieszkająca na Lesbos. Pierwszy raz spotkałem ich 5 lat temu i ujęła mnie ich dobroć. Katerina jest kucharką, Nikos rybakiem. Przed tzw. kryzysem migracyjnym, który ja nazywam kryzysem solidarności, oboje prowadzili mały biznes – tawernę dla lokalnych mieszkańców oraz turystów. Kiedy pierwsze łódki z uchodźcami dobiły do brzegów wyspy, Nikos akurat sprzedawał ryby gdzieś na północy wyspy. Zauważył ludzi zziębniętych, przemoczonych, bez butów, potwornie przestraszonych. Nie wiedział, co się dzieje, bo żył na Lesbos od urodzenia i pierwszy raz miał do czynienia z taką sytuacją. Zadzwonił do Kateriny i opowiedział, co się stało. Kupił im jakieś pieczywo, ale to nie wystarczało, bo potrzeby były większe. Katerina zaproponowała, żeby ugotować im coś ciepłego. Tak zaczął się projekt pt. „Home for All”, czyli dom dla wszystkich.

Gdy migrantów przybyło więcej i założono największy obóz dla uchodźców w Europie „Moria”, to oni tę tawernę zmienili w miejsce, do którego każdy z nich mógł przyjść i zjeść za darmo posiłek, poczuć się jak w domu, oderwać się na chwilę od obozowej rzeczywistości.

Potrzeby są nadal ogromne, dlatego nasza aktywność skupia się na tym, żeby codziennie do obozu dostarczać kilkaset posiłków dla chorych, kobiet w ciąży, diabetyków, bo tamtejsze jedzenie jest niewystarczające. Oczywiście nie jesteśmy w stanie wykarmić wszystkich, stąd celujemy w grupy osób najbardziej potrzebujących.

Słyszałem, że otworzyliście tam nawet produkcję oliwy z oliwek, żeby dać ludziom pracę.

Tak. Przy okazji zauważyliśmy, że po latach przebywania w obozie wielu uchodźców przestało marzyć, żeby pójść gdzieś dalej. Chcieliby zostać, tylko nie mają pracy. Ufundowaliśmy więc gospodarstwo rolne, które obecnie ma ok. 5 hektarów. Mieści się w nim ogród warzywny, sadzimy tam również drzewa oliwne. Wydzierżawiliśmy także zbocza gór, które porastają oliwkami liczącymi sobie 500-1000 lat. Zaprosiliśmy uchodźców, by oni z nami pracowali w zbieraniu tych owoców. Kupiliśmy im solidną maszynę do wyciskania oliwek. Produkujemy oliwę najlepszej jakości. Jak to robimy? Nie zbieramy owoców wtedy, kiedy dają najwięcej soku, co ma miejsce w okresie zimowym, tylko na końcu września i w październiku, gdy kipią z nich polifenole, dające produkt najwyższej klasy. Dzięki temu nasza oliwa zyskuje także właściwości lecznicze.

Ja jestem z tego projektu bardzo dumny, bo on pokazuje to, co chcemy w Dobrej Fabryce robić. Wtedy, kiedy trzeba udzielić ludziom pomocy humanitarnej, doraźnej, nie pozwolić im umrzeć z głodu, wówczas jej udzielamy. Natomiast nie można ciągnąć wsparcia w nieskończoność. Pomoc musi się zmieniać i dostosowywać do sytuacji oraz kondycji potrzebujących, w przeciwnym wypadku beneficjent może się do niej przyzwyczaić. Chcemy przywracać im godność, żeby nie musieli zawsze o coś prosić albo dostawać czegoś za darmo. Stąd tworzymy dla nich miejsca pracy. To jeden z filarów naszej działalności.



Działacie też w Polsce, bo pomagacie w Warszawie osobom w kryzysie bezdomności.

Nie tylko w Warszawie, ale też okolicach miasta. Zawsze przed zimą ogłaszamy akcję o nazwie „Ciepła Paka”, która ogarnia pomocą osoby w kryzysie bezdomności. To ważne, szczególnie w czasie trwających mrozów.

W ubiegłym tygodniu odwiedziłem Darka, bezdomnego mieszkającego na obrzeżach stolicy. Otrzymał od nas ciepłą kurtkę, zestaw higieniczny, butlę z gazem, piecyk, dzięki któremu będzie mógł się ogrzać. To ważne, bo temperatura na dworze nocą wynosiła wówczas -6 stopni, a on wewnątrz swojego domku działkowego miał -3. Robimy więc wszystko, żeby pomóc ludziom bezdomnym przetrwać zimę. Wiemy, że nie naprawimy od razu ich problemów i nie załatwimy wielu spraw, bo oni potrzebują bardzo szerokiej pomocy, ale staramy się kupić dla nich czas, żeby te problemu zdołali w końcu rozwiązać.

Jak można wam pomóc?

Najłatwiej odwiedzić naszą stronę www.dobrafabryka.pl. Zachęcamy przede wszystkim do tego, żeby angażować się w nasze projekty długofalowe, choćby takie jak „Przybij nam 5!”. Prosimy o zlecenie stałe na 5 zł raz w tygodniu. To niewiele. Piątka czasami wala nam się po kieszeniach. Dla nas zlecenia stałe są o tyle ważne, że pozwalają zaplanować budżet, dać bezpieczeństwo finansowe np. naszym misjonarzom prowadzącym szpital w Demokratycznej Republice Konga. Zapraszamy też do naszego internetowego sklepu Dobro Czynne 24, gdzie można w łatwy sposób kupić coś konkretnego dla osoby potrzebującej. Na przykład można sprezentować kozę ośrodkowi dożywiania w Demokratycznej Republice Konga, która będzie dawała mleko i pomoże wykarmić dzieci chore z powodu głodu. Można podarować Ciepłą Pakę jednemu z bezdomnych w Warszawie, kupić leki na malarię do apteki w Togo, jeden dzień pobytu dla chorego w hospicjum w Rwandzie. To darczyńca decyduje, gdzie chce przekazać swoją pomoc.

Przygotowaliście też specjalną akcję przed świętami „Wigilijny Talerz Dobra”. Na czym ona polega?

Nasza polska tradycja dotycząca świąt jest piękna i bogata. Stawiamy na wigilijnym stole pusty talerz dla niespodziewanego gościa, który najczęściej do końca wieczoru pozostaje pusty. Często ze zrozumiałych względów trudno nam zaprosić do niego kogoś obcego, więc my proponujemy jego zapełnienie i pozostanie w sferze komfortu. Na stronie prezentujemy kilku konkretnych podopiecznych, którzy potrzebują wsparcia. W tym celu wybraliśmy po jednej osobie z każdego kraju, gdzie pomagamy. Przygotowaliśmy winietki z ich imionami. Można w formie jednorazowego wsparcia przekazać pomoc dla wybranej osoby i, umieszczając na talerzu winietkę z jej imieniem, w symboliczny sposób zaprosić ją do naszego wigilijnego stołu. Wtedy popłynie do tego człowieka nie tylko realna pomoc finansowa, ale też nasze ciepłe myśli.

Ilu ludziom już pomogliście przez dekadę wasze działalności i czy macie plany, by nadal poszerzać spectrum wsparcia?

W tej chwili jesteśmy obecni w 11 krajach na 3 kontynentach. Rocznie docieramy z pomocą do ok. 170 tys. osób. Czy planujemy kolejne projekty? Jak najbardziej, jeśli tylko znajdziemy kolejnych darczyńców, którzy zechcą nam zaufać i dołączą do nas w produkowaniu dobra. Pomysłów mamy całe mnóstwo.


*Mateusz Gasiński – pracował w telewizji jako dziennikarz i wydawca programów na żywo. Od 2013 roku działa w Fundacji Kasisi, a od 2014 w Fundacji Dobra Fabryka, których jest współzałożycielem i prezesem.

Fot. ze zbiorów M. Gasińskiego