– Obecnie obserwuję taką tendencję, że rodzic jest zagubiony w tym, co można, a czego nie. Trochę odpuszcza wychowywanie – mówi Dorota Zawadzka, psycholożka i doradczyni rodzinna, która Polakom dała się poznać jako „Superniania”.
Paweł Brol: Czy po wielu latach pracy psychologicznej z dziećmi jest coś jeszcze w stanie panią zaskoczyć?
Dorota Zawadzka*: Nieustająco zaskakują mnie rodzice. To jest nieustająca lekcja. Zaskoczenie dotyczy dwóch obszarów. W jednym dorośli nadal niczego się nie uczą i nie rozumieją. W drugim wielu umie tak dużo, tyle się naczytało, tak eksperymentuje, że w rzeczywistości nadal nic nie wie. Każde z tych podejść nie jest dobre dla dzieci. Oczywiście to skrajności.
W książce „Pani Doroto! Dziecko mi się popsuło!” czytam, że w trudnych sytuacjach radzi sobie pani dzięki szybkiej reakcji i dobraniu odpowiedniej metody. Skąd ta umiejętność?
Wiele rzeczy wyniosłam z nauczycielskiego domu, gdzie w sumie cztery kobiety zajmowały się moim wychowaniem, oczywiście oprócz taty. Były to: mama, babcia i dwie ciocie. Poświęcano mi większą uwagę, bo w całej mojej rodzinie, również tej dalszej, było mało dzieci. Czułam się wzmacniana, doceniana, wysłuchiwana. Z tego okresu wyniosłam poczucie, że dziecko jest ważnym człowiekiem. To jedna noga. Druga – bardzo szybko chciałam zostać nauczycielką, tak jak mama, więc kształciłam się w tym kierunku i zostałam nauczycielem klas 1-3. Wtedy kolejną „nogę” dała mi dziś już nieżyjąca metodyczka, która w studium nauczycielskim opowiadała o dziecku w taki sposób, że ja, mając już wówczas świadomość własnych umiejętności, traktowałam ją jak wzór do naśladowania. Ona te 40 lat temu wychodziła ze swoim podejściem przed szereg. Trzecia „noga” to autorytety. Tutaj zawsze patrzyłam w kierunku Montessori i dużo czytałam Janusza Korczaka, który wtedy jeszcze nie był tak popularny jak dzisiaj. Ponadto, nieustannie jestem w procesie uczenia. Skończyłam kilka kierunków studiów podyplomowych, niekoniecznie związanych z moją pracą zawodową, jak np. filmoznawstwo, psychodietetykę, literaturę dla dzieci, obecnie planuję ogrodolecznictwo. To wszystko daje wiedzę, ale oczywiście najważniejsza jest praca z dziećmi i zdobywane dzięki niej doświadczenie.
Wrócę stricte do szybkiej reakcji i dobraniu odpowiedniej metody. Czy prowadzony przez panią program „Superniania”, emitowany prawie 20 lat temu w telewizji TVN, dołożył cegiełkę do tej umiejętności?
Ten program oparto na brytyjskim formacie, wywodzącym się trochę z nurtu behawioryzmu. W tamtych czasach behawioryzm był szalenie popularny. My, psychologowie, oczywiście nie wszyscy, myśleliśmy wtedy, jak zmienić zachowanie człowieka, a niekoniecznie zastanawialiśmy się, co się za nim kryje. Już kiedy studiowałam na Uniwersytecie Warszawskim, nauczyciele mówili nam, że behawioryzm jest szybki w efekcie i skuteczny. Każdy człowiek, czy będzie grał na giełdzie, czy leczył kogoś, ma w sobie potrzebę szybkiego sukcesu. Dopiero z wiekiem przychodzi doświadczenie, na podstawie którego wiemy, że rezultat trzeba wypracować, on musi się najpierw przemielić, wszystkiemu trzeba dać czas. Stąd, stosownie do czasów sięgających prawie 20 lat wstecz, stosowaliśmy w „Superniani” metody behawioralne. Oczywiście żadna z tych metod nie jest do dnia dzisiejszego uznana za szkodliwą ani nie jest zła. Ten timeout, który w Polsce utarł się pod fatalnym nazewnictwem „karny jeżyk”, kojarzy się ludziom z karą, a przecież nią nie jest. On był nadużywany przez rodziców i sprowadzany do funkcji kary, podczas gdy w zamyśle miał pomóc wyciszyć emocje dziecka i rodzica oraz odbudować zaufanie. Nie można powiedzieć dziecku, że skoro nie chce spać, to jest niegrzeczne i powinno pójść na karnego jeża. Ja wtedy pytam: co ty robisz? Przecież twoim zadaniem jest utrzymanie dziecka w łóżku, a nie wysłanie go na zewnątrz, bo ono będzie teraz eksperymentowało i robiło wszystko, żeby być poza pościelą. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że krytyka ze strony psychologów humanistycznych, holistycznych czy rodzicielstwa bliskości, które w Polsce pojawiło się dopiero później, miała miejsce. To jednak nie znaczy, że moje ówczesne metody, jak np. tablica motywacyjna, z której teraz już też się wycofujemy, były złe. One po prostu nie zawsze działają. Owszem, zachowania dzieci ulegną poprawie, ale obecnie już wiemy, co jest dalej, chociażby biorąc pod uwagę motywację wewnętrzną.
Czyli metody stosowane w „Superniani” były właściwe w kontekście tamtych czasów?
One były właściwe w kontekście tamtych czasów i potrzeb, choć, jak już powiedziałam, nadal są stosowane.. My naprawdę nie wchodziliśmy do domów, w których działo się dobrze. Gdyby było inaczej, nie mielibyśmy w nich żadnej roboty. A warto podkreślić, że po programach sytuacja dzieci ulegała poprawie, czasami nawet o 180 stopni. Z niektórymi rodzinami mam do dzisiaj kontakt i oni często mówią, że gdyby zaistniała potrzeba, powtórzyliby wszystko również teraz, choćby karnego jeżyka.
Zmieniliśmy się jako społeczeństwo przez te niespełna 20 lat. Bardziej czepiamy się innych ludzi, widzimy więcej złego niż dobrego, pojawiły się portale plotkarskie i Facebook, który moim zdaniem bardzo źle wpłynął na relacje międzyludzkie.
Czemu pani zdaniem Facebook źle wpłynął na relacje międzyludzkie?
Pojawienie się opcji „Lubię to” albo „Udostępnij” spowodowało, że zaczęliśmy się oceniać nawzajem. Kliknięcie w te przyciski jest zazwyczaj uznawane za poparcie, podczas gdy nie zawsze idą za tym przypisywane intencje. Poza tym panuje zbyt duże przyzwolenie na anonimowość. Krycie się za fałszywymi danymi powoduje, że wielu ludzi robi przykre rzeczy wobec innych.
Może zrezygnowanie ze stworzenia opcji „Nie lubię tego” spotęgowało ten słowny hejt.
W mojej ocenie to jest dokładnie to samo. Z wyrażaniem poparcia i dezaprobaty jest jak ze znalezieniem 100 zł i zgubieniem 100 zł. Dużo bardziej się martwimy jak zgubimy, niż cieszymy jak znajdziemy. Wiele sytuacji w związku z kliknięciem w „Lubię to” budzi w nas złe skojarzenia. Ja mam taką zasadę, że zawsze czytam wszystkie komentarze. Nie istnieje niestety przycisk o nazwie „Widziałam”, więc dla porządku klikam w „Lubię to”, żeby odznaczyć przeczytany komentarz. I czasami muszę się zatrzymać przy danej wypowiedzi i zmienić na opcję „Wow”, „Przykro mi” albo „Trzymaj się”, bo nie istnieje przycisk neutralny.
Rozmawiamy o zmieniającym się społeczeństwie i metodach psychologicznych. Chciałbym zrobić klamrę pomiędzy okresem, kiedy emitowano program „Superniania” a dniem dzisiejszym. Co w tym czasie się zmieniło, jeśli chodzi o edukację rodziców w wychowywaniu dzieci? Z jakimi problemami obecnie mierzy się rodzic?
„Superniania” był pierwszym programem, który pokazał, jak wygląda polski dom od środka. Nie mieliśmy wcześniej produkcji telewizyjnych nagrywających reality z wnętrza czyjegoś mieszkania. Towarzyszyły nam zarzuty, że obnaża się sferę prywatną człowieka, ale ja zawsze powtarzam, że jestem niebywale wdzięczna rodzinom, które zgodziły się na pokazanie ich funkcjonowania. Dzięki temu, przekonaliśmy się na własne oczy, że my jako społeczeństwo romantyzujemy przemoc, gloryfikujemy podział ról na ciężko pracujących ojców i „niepracujące” oraz pozostające w domach matki. Ojcowie często nie znają swoich dzieci, matki są umęczone, a babki się wtrącają – taka ukazała nam się rzeczywistość. Pamiętajmy, że to były czasy, kiedy nie istniała jeszcze nowelizacja ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Oczywiście mówiliśmy, że nie wolno bić dzieci, ale nasze apele zderzały się ze ścianą. W zasadzie w tych 33. rodzinach, które pokazaliśmy w programie, w większości była obecna przemoc. Moja producentka ciągle płakała mi do ucha, żebym w końcu dała sobie spokój z mówieniem o tym, bo to praktycznie zdominowało program. A ja do dzisiaj dostaję – i to nie jest megalomania z mojej strony – tysiące listów od ludzi, że „Superniania” nauczyła ich nie bić dzieci. Oni zrozumieli, że z dzieckiem można normalnie usiąść i porozmawiać. Wcześniej tego nie znali, bo byli inaczej wychowywani. Nadal mam ciary, kiedy podczas spotkań z ludźmi, gdzie na sali znajduje się wiele osób, wstaje jakaś pani i mi dziękuje, bo doświadczona przemocą fizyczną w dzieciństwie sama później biła swoje dzieci, a od momentu emisji programu nie uderzyła ich ani razu. To nie jest jednostkowa sytuacja. Program na pewno ukazał też dziecko jako ważny podmiot, którego należy słuchać i szanować, a także wychowywać. Ono powinno znać granice swoich zachowań.
Pan mnie pyta, co się dzieje dzisiaj. Obecnie obserwuję taką tendencję, że rodzic jest zagubiony w tym, co można, a czego nie. Trochę odpuszcza wychowywanie. Przy tym do głosu doszło słynne hasło Benjamina Spocka „wychowanie bezstresowe”. Nie ma czegoś takiego! Jeśli ktoś stosuje się do tego terminu, to rezygnuje z wychowywania własnego dziecka.
Rozumiem, że przestaliśmy wymagać od dzieci?
Przestaliśmy wymagać od dzieci, przestaliśmy pokazywać, co jest dobre, a co złe. Mam teraz taki przykład wprawdzie niedotyczący dziecka, lecz młodego człowieka. Niedawno na Facebooku pokazałam zdjęcie, jak wyglądałam na swojej studniówce. Oczywiście to zdjęcie przewinęło się przez wiele serwisów plotkarskich. Nie mam z tym problemu, ale jeden z takich portali zorganizował zabawę dla swoich odbiorców pt. „Zgadnijcie kto to jest?”. Pod moim zdjęciem ludzie również zgadywali, ktoś nawet napisał „Irena Dziedzic” – czemu nie? Przeglądam komentarze i nagle widzę, że jakiś młody człowiek napisał: „O, tę mordę wszędzie poznam, to Zawadzka”. Sprawdzam więc jego profil, widzę, że licealista i piszę prywatną wiadomość: „Czy fajnie jest być hejterem?”. On odpisuje, że nie, bo młodzi ludzie mówią do siebie „mordo”, ale jeśli poczułam się urażona, to przeprasza. Zaznaczam, że w komentarzu nie było niczego w stylu „Elo, mordo”, tylko „tę mordę wszędzie poznam”. Opisałam tę sprawę na moim Facebooku i co mnie zdumiało? Ludzie w większości nie poczuli, że to, co zrobił ten młody człowiek, było obraźliwe.
I pani zdaniem to jest konsekwencja tego, że nie wymagamy od naszych dzieci?
My na przykład nie zwracamy uwagi na normy, zasady i reguły związane z kindersztubą. Często spotykam się z dzieciakami przy okazji różnych eventów, jeżdżę do szkół na godziny wychowawcze i pytam ich, czy mają w ogóle jakąś miarkę, zastanawiają się, co wypada, a co nie. One wtedy często patrzą na mnie zdziwione. To konsekwencja braków w procesie wychowawczym. Kiedyś mówiło się, że ładnym jest łatwiej. Teraz psychologia i socjologia głosi, że dobrze wychowanym jest łatwiej, dlatego przekonujemy dzieci, że normy, reguły oraz zasady są ważne, żeby lepiej się poczuć. To istotne, bo oni są dzisiaj zagubieni. Nie wiedzą, co wolno, a czego nie, gdzie postawić granicę sobie i innym. Moim zdaniem stąd biorą się problemy młodych z uczuciami, emocjami. Odpowiedzialność za taki stan rzeczy jest po naszej stronie, rodziców, dorosłych. To tak jakby wrzucić ich na otwarte morze i powiedzieć: radźcie sobie. Oni nie wiedzą jak płynąć, w którą stronę ani gdzie jest brzeg. To przerażające.
Zastanawiam się, czy niedawna zapowiedź ministry edukacji Barbary Nowackiej, dotycząca zniesienia prac domowych w szkołach podstawowych, nie wpisuje się w ten model niewymagania od dziecka.
Tu jednak proponuję pigułkę ze zdrowego rozsądku. Prace domowe mają swoje argumenty za i przeciw. W mojej ocenie w polskim systemie jest więcej tych drugich. Zadania domowe są źle wykorzystywane, źle używane przez nauczycieli. Nie ma niczego złego w zadaniu ćwiczenia do domu, żeby uczeń mógł potrenować i sprawdzić swoją wiedzę. Jeśli jednak zadaje się identyczną pracę domową uczniom z jednej klasy, którzy są na pięciu różnych poziomach edukacyjnych, wówczas jest to kompletnie bez sensu. Trzeba dostosować zadanie do poziomu każdego z nich, inaczej w stosunku do jednostki słabej czy przeciętnej, a inaczej do wybitnej. Oczywiście kto najbardziej protestuje? Rodzice. Powód? Jedno dziecko dostanie słabszą pracę do wykonania w domu, inne mniej materiału albo więcej i to dla nich problem. Należałoby więc zacząć od edukacji rodziców, ale też nauczycieli i włodarzy oświaty, bo oni często nie rozumieją, jak to powinno funkcjonować. Mam wrażenie, że wiele rzeczy robi się po omacku. Rozpoczęcie reformy oświaty od szkoły jest absurdem i mam tutaj na myśli nie tą, ale poprzednią i jeszcze poprzednią władzę. Podkreślę jeszcze raz: powinno się zacząć od kształcenia nauczycieli, a nie od zabierania prac domowych. Z drugiej strony dzieciom teraz dobrze zrobi brak zadań, bo one są naprawdę przeciążone nauką. Czasem w odrabianiu lekcji muszą pomagać całe rodziny. Przy tym wszystkim młodym zabiera się czas na życie. One nie będą miały wiecznie 10, 12 czy 16 lat.
Chciałbym zatrzymać się przy słowie czas. Rozmawiamy o nim w kontekście prac domowych odrabianych po zajęciach lekcyjnych. Mamy jednak też szereg zajęć dodatkowych niezwiązanych ze szkołą. Rodzice chcą, żeby dzieci rozwijały się na różnych polach, więc posyłają je popołudniami na tańce, kursy angielskiego, piłkę nożną etc. Gdzie w tym wszystkim czas dla rodzin? Czy nie osłabiają się przez to relacje i więzi pomiędzy rodzicami a dziećmi?
Oczywiście więzi w rodzinie są bardzo ważne, ale pamiętajmy, że je kształtują przede wszystkim pierwsze lata życia – pierwsze trzy, może pierwsze pięć. Potem tylko o to dbamy. Jak? Na przykład poprzez wspólne posiłki, których w naszym społeczeństwie w zasadzie się razem nie spożywa. To też wspólne nudzenie się, bo niekoniecznie trzeba zawsze robić szalone rzeczy. Można również pójść w rekreację albo inną aktywność, w zależności od indywidualnych potrzeb. Ważne, żeby żyć ze sobą, a nie obok siebie. Nie wiem, czy pan wie, ale ja jestem pierwszym wrogiem rodziców w tym kraju, bo często mówię o nich ostro. Jednak uważam, że to na rodzicu spoczywa odpowiedzialność, żeby być atrakcyjnym dla swojego dziecka, ale nie na zasadzie pozbawiania go własnego życia. Chodzi o to, żeby rodzic umiał zarządzać czasem i przestrzenią wspólnie z dzieckiem. Mówiąc krótko, rodziny rzeczywiście mają mniej czasu dla siebie, ale to też dlatego, że gorzej nim zarządzają. Często gapią się w telefony, kiedyś tę funkcję pełnił telewizor, przy czym brakuje planowania, jak spędzi się dany dzień. Nie trzeba tego robić codziennie, wystarczy wprowadzić jakąś regularność, np. raz w tygodniu idziemy do teatru, na rolki albo na wystawę kotów. To się niestety nie dzieje z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że dziecko jest traktowane tylko i wyłącznie jako uczeń. Szkołę stawia się na pierwszym planie i odmienia przez wszystkie przypadki. Po drugie, rodzice mają zrozumiałą dla mnie jako psychologa potrzebę, żeby zrobić coś bez dziecka. To też warto umieć sobie zorganizować, choć wiem że bywa trudne.
Żeby odetchnąć?
Tak. Mówimy jednak o czasie, który jest potrzebny naszym dzieciom w relacji z rodzicem. To jest niekończąca się opowieść. Oczywiście najpierw tego czasu poświęca się więcej, później mniej. Należy wydłużać dystanse i stopniowo przenosić na dziecko odpowiedzialność, żeby to ono potem chciało utrzymywać kontakt. Jeśli go tego nauczymy, wszystko zagra jak należy.
Wie pan, my mamy bardzo duże braki komunikacyjne. Dlatego zamiast nauczania przedsiębiorczości w szkole, co się dzieje na jakimś etapie edukacyjnym, wolałabym psychologię. Mam na myśli przede wszystkim przekazywanie wiedzy o kompetencjach społecznych. Na przykład ostatnio przeczytałam artykuł, że ludzie są w większości przeciw czterodniowemu tygodniowi pracy, bo nie wiedzą, co mieliby zrobić z wolnym piątkiem. Doszliśmy do absurdu, że nie wiemy jak odpoczywać.
We wspomnianej wcześniej książce „Pani Doroto! Dziecko mi się popsuło!” pisze pani tak: „Czas i uwaga poświęcone Waszym dzieciom każdego dnia są najważniejszym źródłem ich siły, odporności, zdolności do kochania na resztę życia”. Czyli rozumiem, że nie poświęcając im należytego czasu albo niewłaściwie go wykorzystując, wychowamy ich na dorosłych pozbawionych empatii, zafundujemy im jakieś poważne zaburzenia?
Tutaj chodzi mi to, że nie doszacowujemy wartości wpływu sfery emocji i uczuć na całe nasze przyszłe życie. Dzieciństwo ma się raz, a szczęśliwe dzieciństwo tym bardziej. My wyposażamy nasze dziecko we wszystkie kompetencje, które ono będzie posiadać już jako osoba dorosła. Słynny psycholog Erik Erikson, opisując stadia rozwoju psychospołecznego, mówił, że jeśli w pierwszym roku życia nie damy dziecku poczucia bezpieczeństwa, nie zbudujemy z nim zaufania, wówczas nie wytworzymy w nim poczucia, że ludzie są dobrzy oraz troskliwi. To się później nie zmieni. Takich rzeczy, które dziecko uczy się w pierwszych latach życia, kiedy jest najbliżej z rodzicami, jest wiele. Na przykład to, co usłyszymy o sobie, buduje naszą samoocenę na całe życie. Często my, psychologowie albo terapeuci, pracujemy potem nad pozmienianiem w głowie ludzi tego, co zostało źle ukształtowane. To są nierzadko lata terapii. Podobnie jest z przemocą na wszystkich poziomach – od werbalnej, psychicznej, po fizyczną i seksualną. Potrzeba bardzo długiego czasu, żeby wyprowadzić kogoś z trudnej psychologicznie sytuacji, która powstała w dzieciństwie. Stąd dzieciństwo jest najważniejszym etapem życia człowieka, a my tego nie doceniamy. Należy od najmłodszych lat porządkować dziecku świat.
Ja na swoim Facebooku piszę teraz serię „O książkach z mojej półki”. Chodzi o ważne dla mnie lektury. Ostatnio była „Mała księżniczka”, a teraz wzięłam na warsztat „Samotny biały żagiel” Walentina Katajewa. Przeczytałam tę pozycję po raz kolejny po bodaj 50 latach. To jest książka, która podobnie do „Małej księżniczki” pokazuje ludzi dobrych i złych. Gdy czytamy ją jako dziecko, nie musimy się domyślać, kto stoi po jakiej stronie, bo my to po prostu wiemy. Ktoś powie, że ludzie nie są czarno-biali i będzie miał rację. Natomiast jeśli młody człowiek widzi w bohaterach wszystkie odcienie kolorów, to nie wie, czy ma się identyfikować z tą postacią, czy nie, czy ona jest dobra, czy zła. Oczywiście książki pozostające bliżej świata realnego są potrzebne, ale trzeba być dojrzałym, żeby móc to pojąć. Powinny rosnąć wraz z dzieckiem i komplikować się z upływem czasu, tak jak otaczający dziecko świat. Dzieciom należy przekazać jasne kryteria.
Chciałbym jeszcze na chwilę wrócić do czasu, bo z drugiej strony mamy rodziców, którzy bez reszty poświęcają się dzieciom, ale przy tym zapominają o pielęgnowaniu własnego związku. Czy to jest dzisiaj powszechne i problematyczne zjawisko?
To jest niestety dość powszechne zjawisko. Kobiety wychodzą wówczas z różnych innych ról, które pełnią, jak chociażby żony, kochanki, córki, pracownicy i pełnią już tylko rolę matki. Natomiast mężczyźni ustawiają się jedynie w pozycji ojca zarabiającego na rodzinę. Na szczęście, w młodszych pokoleniach to już się zmienia. Teraz kobiety częściej walczą o swoją przestrzeń, z kolei do facetów dotarło, że mogą być zaangażowanymi ojcami. I że ważna jest więź z dzieckiem i że muszą ją sami zbudować. Ja tego staram się nie oceniać, ale oczywiście o związek trzeba dbać, bo dziecko powstało właśnie z tego związku, on był pierwszy. Jeśli nie zatroszczymy się o niego, to on się rozpadnie. Tutaj uwaga, bo mamy pułapkę, w którą czasami wpadają związki. Przychodzi bowiem taki moment, że dziecko wchodzi w system edukacyjny – idzie do przedszkola albo do szkoły. Ten najbardziej stresujący czas mamy już za sobą. W tym czasie para trochę się rozmijała, bo ona ciągle z dzieckiem, on w robocie. Po wysłaniu dziecka między ludzi mają szansę zaczerpnąć oddech, więc partner mówi: „Wiesz co, chyba zacznę chodzić na siłownię”. Partnerka na to: „Super! Idź, lubisz to, będziesz się realizował. A ja raz w tygodniu będę wychodziła z dziewczynami do knajpy czy do kina”. To jest świetne pod warunkiem, że zachowają jakąś część wspólną, będą się komunikować. Jeśli tego zabraknie, po paru latach trafią do mnie i powiedzą, że nie mają o czym rozmawiać. Ona tylko z koleżankami, gotuje albo wyjeżdża, a on tylko pędzi na pole golfowe. Nie będzie między nimi żadnej relacji. To ważne, żeby dbać o siebie nawzajem, żeby być nie tylko rodzicami, ale też kochankami, przyjaciółmi. Zazwyczaj w takich sytuacjach pytam: kochacie się? Tak – odpowiadają. No to super, ale czy też się lubicie? I bywa różnie. Zdecydowanie częściej w gabinecie widuję kobiety, więc kiedy pytam, kto jest najważniejszy w ich rodzinie, wtedy słyszę odpowiedź: „dziecko” albo „mąż”. Mówię: „Nie, ty!”. I nagle na twarzach tych kobiet widzę szok, odkrycie, jakbym wynalazła prąd (śmiech). Jeśli nie zadbasz o siebie i nie będziesz szczęśliwa, wówczas przełoży się to na całą resztę. Warto o tym mówić i edukować na poziomie domu, szkoły czy mediów, a niestety w tym są duże braki.
Generalnie nie oglądam telewizji, ale ostatnio pozwoliłam sobie na jeden odcinek nowego programu emitowanego przez TVN „Razem odNowa”. Chodzi w nim o to, że Ewa Chodakowska i Joanna Krupa poprawiają pary. Koleżanka, terapeutka poprosiła mnie o wyważoną recenzję, więc się pokusiłam. I to jest coś przerażającego, gdzie my kładziemy nacisk w relacji. Na przykład dowiedziałam się, że mój mąż nie może być szczęśliwy w naszym związku, bo ja jestem za gruba. Zresztą według optyki tego programu mąż również nie pozostaje bez winy, ponieważ podjadając ciastka nie mieści się już w garnitur ślubny.
Może powinna pani wrócić do telewizji i uzupełnić te braki w edukacji? Doświadczenie medialne ma pani spore, bo to nie tylko udział w „Superniani”, ale też wiele innych projektów zrealizowanych wspólnie z TVN-em, TVP czy nawet radiem.
Ja skończyłam już swoją przygodę z mediami. Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść. Zrobiłam to w momencie, kiedy osiągnęłam sukces i bardzo dobrze się z tym czuję. Natomiast na pewno brakuje mi takich programów w telewizji, podobnie jak specjalistów z prawdziwego zdarzenia. Teraz niech młodzi przejmą pałeczkę, byle mądrzy. Takich psychologów jest cała masa, tylko trzeba udostępnić im przestrzeń. Oni nawet lepiej dotrą do swoich rówieśników, bo moimi odbiorcami chociażby na Facebooku są dzisiaj kobiety w moim wieku. Co też istotne, ja już bardzo mało mówię o dzieciach.
Ale z drugiej strony, obok aktywnego prowadzenia swojego Facebooka, reaktywowała pani konto na Instagramie i media ostatnio coraz częściej podłapują to, co wrzuca pani do sieci. Może w końcu jakaś propozycja nadejdzie?
Może, ale absolutnie na to nie czekam, mam teraz głowę gdzie indziej. Z mediami społecznościowymi jest tak, że kiedy 1,5-roku temu skończyłam 60 lat, postanowiłam się z nich wylogować na amen. Miałam szatański pomysł, żeby sprytnie zniknąć. Chciałam skasować wszystkie konta, ale na szczęście nie doszło do tego na Facebooku. Tamtejszy profil uratował się dzięki zdjęciom rodzinnym, które bałam się stracić. Z kolei Instagram nigdy specjalnie mnie nie pociągał. Trochę podglądam TikToka czy Twittera, ale bez aktywnego udziału. Od roku z mężem robimy podcast na YouTubie i to sprawia nam radość. Serdecznie zapraszamy do słuchania, cykl nazywa się „W to drugie lewo”.
Czyli jeśli chodzi o powrót do mediów tradycyjnych, furtka jest definitywnie zamknięta czy może jednak lekko uchylona?
Nigdy nie mów nigdy, ale nie czuję takiej potrzeby. Jeśli ktoś zechce mnie zaprosić, to się zastanowię. Nie ze względów finansowych, ale ideowych, bo taki program musiałby mieć sens. To ważne, bo wiele przedsięwzięć telewizyjnych zazwyczaj bardziej służy prowadzącym niż ludziom. Natomiast na propozycje dotyczące wygłoszenia wykładu, poprowadzenia lekcji w szkole, udziału w spotkaniu, udzielenia wypowiedzi eksperckiej, wywiadu zawsze jestem otwarta.
*Dorota Zawadzka – psycholożka (Wydz. Psychologii U.W.) i doradczyni rodzinna. Od 1994 wykładowczyni akademicka – Uniwersytet Warszawski, SWPS, obecnie Uniwersytet Korczaka. Dama Orderu Uśmiechu – Członkini Międzynarodowej Kapituły Orderu. Współpracuje z wieloma organizacjami zorientowanymi na Prawa Dziecka, m.in. Komitet Ochrony Praw Dziecka, Międzynarodowy Instytut Korczaka. Prowadziła wiele programów telewizyjnych oraz radiowych. Jest autorką kilku bestsellerowych poradników dla rodziców: „Moje Dziecko”, „Pani Doroto! Dziecko mi się popsuło”, „Dziecko swoje prawa ma!” oraz zbioru opowiadań dla dzieci „Tata Amelki”. Od prawie roku mieszka wraz z mężem na wielkopolskiej wsi. Razem produkują i prowadzą podcast „W to drugie lewo”.
Fot. ze zbiorów D. Zawadzkiej