11.07.2024

Rozmowa ze Zbigniewem Nosowskim

KOŚCIÓŁ

– Bardzo wyraźnie widać, że bez presji, stanowczości, oporu, bez katolickiego nieposłuszeństwa obywatelskiego wiele rzeczy by się nie udało. Już teraz wiemy, że wiele działań ze strony KEP zostało podjętych w reakcji na ten list, podczas gdy do niedawna nie mieściłoby się to nikomu w głowie – mówi Zbigniew Nosowski, dziennikarz śledczy, redaktor naczelny czasopisma „Więź”.

Rozmawiamy o reakcji episkopatu na list osób skrzywdzonych wykorzystaniem seksualnym w Kościele, szansach na zmiany w diecezji sosnowieckiej pod wodzą nowego ordynariusza bp. Artura Ważnego, kwestii wypłacania zadośćuczynień i duchowych nadziejach.


Paweł Brol: Jak pan ocenia reakcję Rady Stałej KEP na list 46 osób skrzywdzonych wykorzystaniem seksualnym w Kościele, w którym skrzywdzeni domagają się m.in. zawieszenia abp. Tadeusza Wojdy w pełnieniu obowiązków przewodniczącego KEP do czasu wyjaśnienia zarzucanych mu zaniedbań?

Zbigniew Nosowski*: Przede wszystkim wyjaśnię, że nie jestem tu bezstronnym obserwatorem, lecz jestem stroną tego sporu. List osób skrzywdzonych powstał po lekturze mojego reportażu śledczego pt. „«Czy ksiądz biskup mógłby w końcu usłyszeć mój głos?». Pytania do abp. Tadeusza Wojdy”. Został on opublikowany 9 maja na portalu Więź.pl. Po raz pierwszy w historii polskiego Kościoła osoby skrzywdzone postanowiły się skrzyknąć i wystosować wspólny list do władz episkopatu, niejako solidaryzując się z osobami dla nich anonimowymi, których sytuację opisałem. Jestem więc wewnątrz tej sprawy…

W takim razie jakie jest pana subiektywne zdanie na ten temat?

Oscar Wilde mawiał, że „rzeczywiście bezstronną opinię możemy wydać tylko w sprawach, które nas w ogóle nie interesują. Jest to niewątpliwie przyczyna tego, że bezstronna opinia jest zawsze absolutnie bezwartościowa” (śmiech). Staram się kierować tą maksymą.

Przede wszystkim cieszę się, że został nawiązany dialog. Co prawda, nie dotyczy on wymienionego przez pana zawieszenia abp. Tadeusza Wojdy, ale odnosi się do punktów pozostałych. Mam zresztą wrażenie, że gdyby nie postulowana kwestia zawieszenia, to nie mielibyśmy postępu w innych sprawach, w których z pewnością poczyniono tu parę kroków do przodu. Proszę zwrócić uwagę, że w listopadzie ubiegłego roku biskupi otrzymali „talerz skrzywdzonych” zainspirowany przez Tośkę Szewczyk i zaprojektowany przez Tomasza Biłkę OP, co było wyrazem krzyku bezradności i rozpaczy, a oto po roku od tego wydarzenia dojdzie do spotkania całej Konferencji Episkopatu Polski z delegacją skrzywdzonych.

Wątpliwość budzi co innego. Szymon Piegza, dziennikarz Onetu, w niedawnym wywiadzie z Robertem Fidurą, jednym z sygnatariuszy listu, pyta go o to, czy wierzy, że episkopat chce naprawdę z współpracować z tymi, którzy podpisali ów list. Fidura odpowiada tak: „Wiesz, pod tymi słowami podpisała się cała Rada Stała KEP, czyli 15 biskupów. Mogę przy każdym z nich postawić znaczek, czy mu wierzę, czy nie”. I więcej będzie tych znaczków na tak, czy na nie? – dopytuje dziennikarz. „Na nie” – odpowiada Fidura. Nie boi się pan, że to tylko działania pozorowane ze strony episkopatu?

Ja nie tyle się tego boję, ile uważam, że dla większości biskupów tak jest. Już dawno straciłem nadzieję na to, że na poziomie KEP (nie chodzi mi o wszystkich poszczególnych biskupów) uda się przeprowadzić sensowne reformy w tej dziedzinie. Natomiast bardzo chętnie dam się pozytywnie zaskoczyć.
Gdyby na przykład biskupi nie tylko przesłali propozycję polskich skrzywdzonych dotyczącą nadania im statusu strony w procesach kanonicznych do watykańskiego sekretariatu Synodu Biskupów, ale – tak jak chcą skrzywdzeni – wystosowali specjalny list do papieża i synodu, wskazując, że jest to fundamentalna sprawa dla wiarygodności Kościoła, wówczas byłoby to wydarzenie wagi ciężkiej, a nawet superciężkiej. Czy do tego dojdzie? Nie sądzę. Nie spodziewam się, że biskupi całej Polski chcieliby podpisać się pod takim listem, tym bardziej, że będą mieli do tego dobry pretekst. Zebrania KEP odbywają się bowiem raz na kilka miesięcy, najbliższe jest przewidziane dopiero na listopad, więc „Dziękujemy uprzejmie, ale nie zdążyliśmy”.

Z drugiej strony trzeba próbować. Ja w tego typu sprawach próbowałem wielokrotnie od lat i doszedłem do wniosku, że tą drogą nie da się prawie nic załatwić. Stąd w pewnym momencie zająłem się katolickim dziennikarstwem śledczym – ujawnianiem, obnażaniem tych tajemnic, które różni przełożeni kościelni chcieliby zamieść pod dywan i ukryć. Skrzywdzonym szczerze życzę powodzenia w dialogu, ale przy tym (i poprzednim) kierownictwie KEP szansa, że się uda, jest niewielka.

Czyli działania Episkopatu są jednak pozorowane?

Nie wiem. Wie pan, ja już od kilku lat w ogóle nie zajmuję się analizowaniem działań tego gremium. Mnie interesuje – i to bardzo – przyszłość wiary w Polsce. Ona w pewnej mierze zależy od episkopatu, ale biskupi nie mają na nią wpływu decydującego. Nie lubię dyskusji, w których mówi się przede wszystkich o biskupach, bo one sprawiają wrażenie, jakby hierarchowie byli ważniejsi niż są w rzeczywistości. A to nie od ich postawy zależy, czy kolejne pokolenia Polaków będą odnajdywały w wierze katolickiej swoje doświadczenie i czy zechcą być w Kościele oraz być Kościołem. Przyszłość Kościoła rozstrzyga się przede wszystkim „na dole”, nie na górze hierarchii.

Natomiast odpowiadając wprost na pańskie pytanie, wydaje mi się, że biskupom, przy których Robert Fidura postawiłby plusiki, autentycznie zależy na sprawie. Pozostali, jeśli wspierają takie działania, to raczej tylko na takiej zasadzie, żeby wizerunkowo to dobrze wyglądało. Jest jednak pewna niewielka szansa, że myślenie wizerunkowe może wystarczyć, by przynieść znaczące realne zmiany, które dokonują się krok po kroku.

Wspomina pan o tym, że zajął się pan katolickim dziennikarstwem śledczym, z kolei osoby skrzywdzone zdecydowały się wystosować publiczny list do KEP. Czyli obecnie w Kościele na poziomie instytucjonalnym tylko presja ma sens.

Oczywiście, że tak. Bardzo wyraźnie widać, że bez presji, stanowczości, oporu – jak to nazywa Marek Kita w wydanej niedawno w Wydawnictwie Więź książce „Zostać w Kościele / Zostać Kościołem” – bez katolickiego nieposłuszeństwa obywatelskiego wiele rzeczy by się nie udało. Już teraz wiemy, że wiele działań ze strony KEP zostało podjętych w reakcji na ten list, podczas gdy do niedawna nie mieściłoby się to nikomu w głowie.

Osoby skrzywdzone w swoim liście postulują również utworzenie niezależnej komisji, która miałaby zbadać przypadki wykorzystania seksualnego w Kościele od 1945 roku. Władze KEP zapowiadają powstanie takiej komisji bodajże od marca poprzedniego roku, a jeszcze jej nie ma. Teraz Rada Stała KEP, odpowiadając na list skrzywdzonych, zapewniła, że trwają intensywne prace w tej materii, projekt jest na ukończeniu i będzie gotowy na jesień. Czy to pana zdaniem jest realne i dojdzie do skutku?

Na pewno jakaś komisja zostanie kiedyś powołana. Kiedy i jaka – nie jestem w stanie powiedzieć. Wydaje mi się, że jesteśmy już raczej bliżej niż dalej chwili powstaniu tej komisji. Lepiej zorientowani ode mnie analitycy twierdzą, że teraz hamulcowymi są już nawet nie biskupi, tylko zakony. Proszę zauważyć, że obecnie w każdym komunikacie KEP na ten temat padają słowa, że sprawa musi być jeszcze uzgodniona z Konferencją Wyższych Przełożonych Zakonów Męskich i Wyższych Przełożonych Zakonów Żeńskich. A wbrew pozorom nie jest tak, że biskupi czy KEP mogą cokolwiek im nakazać.

Ważniejsze jest to, co skrzywdzeni napisali w odpowiedzi do biskupów. Mianowicie, oni w swoim wcześniejszym liście pytali o powstanie „niezależnej komisji”, a Rada Stała KEP napisała o „komisji niezależnych ekspertów”. Problem polega na tym, że te dwa określenia nie są jednoznaczne. Może być tak, że eksperci będą niezależni, a publikacja wyników ich pracy będzie zależna od zgody episkopatu. Chodzi o instytucjonalne usytuowanie tej komisji, dostęp do archiwów – o wszystko to precyzyjnie pytają osoby skrzywdzone w swoim kolejnym liście. To są sprawy fundamentalne, których odpowiedzi rozstrzygną, czy istnienie takiej komisji będzie miało sens. Oczywiście trzeba dodać, że jej powstanie nie jest dzisiaj najważniejszym zadaniem Kościoła, ale jest niezwykle ważne, aby odzyskać wiarygodność, która w tej dziedzinie została zachwiana.

Do zmian dochodzi także w diecezji sosnowieckiej, w której na przestrzeni kilku lat wydarzyło się wiele niedobrego. Mamy nowego ordynariusza – został nim bp Artur Ważny, który do niedawna był biskupem pomocniczym diecezji tarnowskiej. Jeszcze przed jego wyborem bp Ważny zasłynął ze swojej wypowiedzi w mediach społecznościowych wyrażającej oburzenie wobec postawy abp. Andrzeja Dzięgi, który to – mówiąc skrótowo – został przymuszony do wcześniejszej emerytury i w liście skierowanym do podległych mu księży zataił prawdziwe powody odejścia. W gronie publicystów mówiło się wówczas, że to przełom w Kościele, że biskup publicznie podważa postawę innego biskupa. Liczy pan, że przełomowość bp. Ważnego znajdzie swoje zastosowanie również w diecezji sosnowieckiej?

Myślę, że ważniejszym gestem z jego strony było to, że on przed rokiem jednoosobowo zawiózł na obrady KEP wspomniany „talerz skrzywdzonych” i nie wstydził się pokazać tego publicznie w mediach społecznościowych. W gronie biskupów chciał się przedstawić jako rzecznik osób dotkniętych przemocą seksualną w Kościele. To bardzo rzadkie wśród hierarchów w ogóle, a pośród polskich biskupów w szczególności.
W tym sensie powołanie w diecezji sosnowieckiej komisji wyjaśniających rozmaite skandale (na tle najczęściej homoseksualnym) jest dla bp. Ważnego testem, czy jego piękne zapowiedzi zostaną wcielone w życie. Jego dotychczasowe decyzje, które jasno komunikuje w licznych wywiadach dla mediów kościelnych i świeckich, wydają się jak na razie całkowicie słuszne co do kierunku – mam na myśli przede wszystkim niezależność owych komisji. Jeśli tylko poprzednikom nie udało się poukrywać dokumentów (co jest, niestety, możliwe), to na światło dzienne może wyjść wiele ciekawych i zarazem smutnych spraw o przebiegu różnych wydarzeń w przeszłości tej diecezji. To są właśnie te kroki instytucjonalne, których oczekiwałem od nowego biskupa sosnowieckiego i bardzo dobrze, że są one podejmowane.

Cieszę się również, że bp Ważny nie mami nikogo zapowiedziami, iż uda się to zrobić w trzy miesiące. Takie sprawy wymagają długiego czasu i wnikliwej analizy. Dzięki temu skądinąd ordynariusz zyskuje czas, w którym może się zająć także innymi sprawami diecezji, a komisja będzie działać niezależnie od niego. Przy okazji dziennikarze nie będą co miesiąc pytać o efekty, bo wszyscy wiedzą, że publikacja wyników nastąpi w określonym czasie. To ważne, bo dla przykładu komisja Terlikowskiego, badająca przeszłość dominikanów, pracowała pod olbrzymią presją czasową, co zaowocowało tym, że efekt nie był aż tak dobry jak mógłby być.

Powiedział pan, że pierwszym pozytywnym krokiem bp. Ważnego było przyniesienie „talerza skrzywdzonych” i pokazanie się w KEP jako rzecznik osób skrzywdzonych w Kościele. Przyjrzyjmy się zatem temu, co nowy ordynariusz sosnowiecki powiedział red. Szymonowi Piegzie w wywiadzie dla Onet.pl w kwestii wypłacania zadośćuczynienia osobom pokrzywdzonym przez nadużycia seksualne w Kościele. Bp Ważny zapowiada otwartość w tej sprawie, ale – jak dodaje – „na pewno trzeba w takich rozmowach uwzględnić różne czynniki i różne racje”. Jakie to racje? „Na przykład wyobrażam sobie, że rozwiązanie tego problemu będzie wymagało także zgody świeckich z diecezji sosnowieckiej. W końcu to oni przynoszą tacę, czyli w dużej części utrzymują diecezję, więc to z ich pieniędzy mogłyby być pokrywane zadośćuczynienia. Najpierw jednak muszą wyrazić na to zgodę. W innym przypadku będziemy musieli zacząć sprzedawać kościoły i kaplice, bo wielu diecezji po prostu na to nie stać” – odpowiada nowy ordynariusz. Moje pytanie jest takie: dlaczego to wierni w pierwszej kolejności mają płacić za krzywdy wyrządzone przez księży formowanych przez Kościół rozumiany jako instytucję, a nie powinno pokrywać się tych kosztów najpierw z pieniędzy pochodzących ze sprzedawanych nieruchomości?

Nie znam sytuacji finansowej diecezji sosnowieckiej, ale domyślam się, że jako młoda diecezja nie jest ona bogata, to znaczy nie posiada wielu nieruchomości na wynajem jak na przykład archidiecezja krakowska, do której należy znaczna część kamienic wokół rynku. Głównym źródłem dochodów mogą być więc pieniądze z podległych parafii. Wtedy wypłacanie odszkodowań z pieniędzy diecezjalnych jest de facto sięganiem do kasy mającej swoje przeważające źródło w datkach diecezjan.
I ja czytam wypowiedź bp. Ważnego w tym kluczu – jako wyjaśnienie, skąd biorą się pieniądze w diecezji, a nie mówienie, że diecezjanie mają za to specjalnie zapłacić. Moim zdaniem to bardzo uczciwe postawienie sprawy. Wtedy wszyscy mają świadomość, że jeśli zrodzi się opór osób świeckich w płaceniu zadośćuczynień z ich datków, to wówczas koszty trzeba będzie pokryć ze sprzedaży kaplic lub kościołów.

Obawiam się, że jeśli Kościół nie zapłaci zadośćuczynienia z pieniędzy pochodzących ze sprzedaży nieruchomości, jeśli nie uszczupli stanu swojego posiadania, tylko te wydatki pokryją wierni, to nie weźmie do końca na siebie odpowiedzialności za czyny, których dopuszczali się Jego przedstawiciele.

Ja zupełnie nie utożsamiam się z takim myśleniem, bo jestem Kościołem. Skądinąd właścicielem nieruchomości jest Kościół, a choć instytucjonalnie ten Kościół reprezentuje biskup, to teologicznie Kościołem – a więc także właścicielem nieruchomości – są wszyscy wierzący katolicy z diecezji.
Osobiście już wiele lat temu w jednej z publikacji deklarowałem, że jeśli moja diecezja miałaby płacić jakieś poważne odszkodowania, to chętnie się do tego dołożę i będę do tego wzywał innych. To wyraz mojej odpowiedzialności za zło, które wyrządzili ludzie zarządzający moim Kościołem. Ja o tym nie wiedziałem, ale elementem mojej solidarności i wstydu za to, że przedstawiciele mojej wspólnoty do tego doprowadzili, jest to, że przekażę pieniądze na wspomniany cel. To wyraz mojej chrześcijańskiej odpowiedzialności.

Pan ma poczucie odpowiedzialności i to jest dojrzałe, ale nie sądzi pan, że jeśli kościelna hierarchia nie odczuje tego dotkliwie, to w pewnym sensie pozostanie bezkarna?

Zupełnie nie. Instytucja ma zapłacić pieniądze, uszczuplając swoje przychody, więc bezpośrednio to odczuje. Poza tym Kościół wymaga gruntownych reform i doświadczenie takiej sytuacji przyda się do tego, żeby zrozumieć, iż trzeba inaczej funkcjonować.

Mam jeszcze jedną wątpliwość co do bp. Ważnego, o którą chciałbym pana zapytać. W styczniu 2024 roku, gdy ten był jeszcze biskupem pomocniczym diecezji tarnowskiej, doszło do rozprawy sądowej pomiędzy tamtejszą kurią a osobą skrzywdzoną przez ks. Stanisława P., który posługiwał na terenie wspomnianej diecezji. Z materiału opisanego przez Szymona Piegzę na portalu Onet.pl dowiadujemy się, że skrzywdzony w ramach ugody miał wnioskować o wystosowanie przeprosin przez diecezję i sprawcę oraz o zapłatę zadośćuczynienia. Kuria miała zgodzić się na przeprosiny, ale nie na zapłatę zadośćuczynienia, argumentując to tym, że nie można obarczać całą wspólnotę diecezji odpowiedzialnością zbiorową za przestępstwo dokonane przez konkretnych ludzi. Oczywiście ordynariuszem diecezji był wówczas bp Andrzej Jeż i to on był osobą decyzyjną w kurii, ale biskup pomocniczy Artur Ważny nie protestował publicznie przeciwko temu.

Nie znam układów diecezji tarnowskiej, które wtedy istniały pomiędzy biskupami. Nie wiem, jakie mieli relacje, kto się na to zgadzał, a kto nie. Generalnie nie oczekuję jednak od wszystkich podwładnych odwagi cywilnej polegającej na publicznym negowaniu decyzji osób nadrzędnych w hierarchii. Proszę zauważyć, że nawet red. Szymon Piegza nie czynił z tego powodu pretensji bp. Ważnemu w wywiadach, a to przecież on osobiście analizował dogłębnie sprawy związane z nadużyciami seksualnymi dokonywanymi przez ks. Stanisława P. Wydaje mi się więc, że można spokojnie dać kredyt zaufania bp. Ważnemu. Zobaczymy, jak poradzi sobie z postawionymi przed nim zadaniami.

Proszę też pamiętać, że taki stosunek do zadośćuczyń jest bardzo mocno zakorzeniony w postawie polskich biskupów, i to za sprawą – skądinąd bardzo wybitnego – śp. bp. Tadeusza Pieronka. On jako prawnik uformował świadomość biskupów, twierdząc, że nie ma możliwości zasądzenia wypłacania zadośćuczynień przez diecezje za czyny księży, ponieważ między tymi dwoma podmiotami nie ma relacji umowy o pracę. Później okazało się, że sądy inaczej interpretują przepisy.
Episkopat jednak nadal trwa przy swoim stanowisku, że odpowiedzialność finansowa powinna spoczywać na sprawcy. A jeśli sprawca nie zapłaci? Wtedy w praktyce diecezja rozkłada ręce. Gdyby więc doszło do dobrowolnego wypłacenia jakiegokolwiek zadośćuczynienia przez diecezję, byłoby to przełomowe w skali kraju. Oznaczałoby to wyciągnięcie wniosków z dotychczasowych błędów i wyraźne stanięcie po stronie skrzywdzonych.

Okładka letniego numeru „Więzi” 2024

Dostrzega pan jeszcze jakieś nadzieje związane ze zmianą na poziomie instytucjonalnym, systemowym, ale też w podejściu duchowieństwa hierarchicznego do tematu nadużyć?

Ja nie myślę o nadziei w kategoriach „jeszcze”. Nadzieja nie jest jakimś workiem, z którego ciągle ubywa zawartości i trzeba zastanawiać się, czy jej wystarczy, czy nie. Dla mnie nadzieja to wybór, postawa stawania po stronie dobra, czyli również ustawiania się w opozycji do zła. Nie jest to kwestia optymizmu ani naiwności.
Często określam swoją postawę jako nadzieja bez optymizmu. Ja tej nadziei szukam często na dnie bagna. Zajmując się trudnymi sprawami w katolickim dziennikarstwie śledczym, mam niekiedy wrażenie, że jestem szambonurkiem. Wydobywam nieczystości ze zbiornika. Wbrew tym, którzy chcieliby je przykryć ciężką pokrywą, oczyszczam teren. I oprócz smrodu odnajduję tam pięknych ludzi.

Pyta pan też o duchownych – proszę pamiętać, że wszystkie moje teksty śledcze nie powstałaby, gdyby nie informatorzy spośród tego grona. Oni mają świadomość popełnianych czynów przez ich współbraci i zwierzchników, a równolegle wobec nich kieruje się często agresja ludzi z zewnątrz, mimo że sami osobiście niczemu nie zawinili.
Ja mam wielki szacunek do takich księży. To nierzadko są ludzie zwyczajni, wcale nie progresiści i zwolennicy wielkich reform. Oni też potrzebują wsparcia, bo widzą, że kościelny system nie radzi sobie z tymi problemami. I staram się im w ten sposób pomóc.
Zawsze otwarcie mówię, że o złu w Kościele piszę dla dobra Kościoła. Kościół powinien być sakramentem zbawienia, czyli czytelnym znakiem i skutecznym narzędziem Bożej miłości do człowieka. Jeśli jest nieczytelnym znakiem i nieskutecznym narzędziem, to znaczy, że nie spełnia swojej misji.
Eksperci już wiele lat temu ostrzegali biskupów, że trzeba zacząć funkcjonować inaczej, a mimo to władze episkopatu nie słuchały i powtórzyły błędy znane z innych krajów świata. Oczyszczenie, pokuta, zadośćuczynienie i postanowienie poprawy należy w tym przypadku stosować również do instytucji kościelnych. To prędzej czy później nadejdzie.

Dużo miejsca poświęcacie temu w najnowszym numerze „Więzi”, więc posłużę się Państwa terminologią: czy Kościół albo konkretnie wierni polskiego Kościoła są dzisiaj bardziej w ciemnej nocy czy depresji eklezjalnej?

To już zależy od każdego człowieka osobiście. Pojęcia „ciemnej nocy Kościoła” używamy już od kilku lat, a określenie „depresja eklezjalną” wprowadziliśmy teraz. Gdy dusza boli z powodu Kościoła, można wyraźnie mówić o pewnych objawach depresyjnych, jak poczucie smutku, brak nadziei na przyszłość, zniechęcenie.
Nasza odpowiedź na ten stan to sięgnięcie do płaszczyzny duchowej – przecież problem dotyczy stosunku do rzeczywistości duchowej, jaką jest Kościół. Skoro tak, to sensowną drogę wyjścia można znaleźć nie wtedy, kiedy będziemy się pogrążać w analizowaniu przejawów eklezjalnej depresji i szukaniu sposobów wytrwania, ale wtedy, gdy sięgniemy głębiej.
Dlatego wolimy mówić o nocy ciemnej, piszemy o niej od lat, ja prowadzę również podcast „Półprzewodnik po nocy ciemnej”, bo to pojęcie trafia głębiej. Nawiązujemy w ten sposób oczywiście do św. Jana od Krzyża, który widzi w nocy ciemnej doświadczenie trudne, czasem nawet związane z poczuciem opuszczenia przez Boga, ale dające nadzieję, że jak się je dobrze przejdzie, to można później dostrzec, że Bóg był jednak obecny w tym doświadczeniu w bardzo zaskakujący sposób, nawet tam, gdzie się Go nie spodziewano. Chodzi o odkrywanie nowych sposobów doświadczenia Boga, do których trzeba było dojść poprzez porzucenie starych przyzwyczajeń.
Dla nas mówienie o nocy ciemnej nie jest opisywaniem jakichś czarnych nieszczęść, tylko próbą interpretowania doświadczenia cierpienia z powodu Kościoła w taki sposób, żeby wydobyć z niego nowy sens bycia Kościołem. To skądinąd doskonale pokazuje wspomniana już przeze mnie książka Marka Kity, którą bardzo czytelnikom polecam. Autora zapytaliśmy o to, co powinni zrobić ludzie przebywający w eklezjalnej depresji, by zostać w Kościele.
On odpowiedział, co wyraźnie wybrzmiało w tytule, że aby zostać w Kościele, trzeba zostać Kościołem. To wyraża się w tworzeniu podstawowych wspólnot kościelnych, w których obecna jest modlitwa i miłość bliźniego. Tego nie można dokonać indywidualnie i tylko w poczuciu opozycji wobec biskupów. Jeśli ktoś skupia się jedynie na narzekaniu, że inni w Kościele zrobili coś złego, to taka postawa nie jest jeszcze zaczynem odnowy. Trzeba czynów będących realnym wyrazem własnej chrześcijańskiej tożsamości.


*Zbigniew Nosowski – ur. 1961. Mąż, ojciec, teść i dziadek, redaktor „Więzi” od 1989 roku, redaktor naczelny od roku 2001. Autor książek: „Parami do nieba. Małżeńska droga świętości”, „Szare a piękne. Rekolekcje o codzienności”, „Polski rachunek sumienia z Jana Pawła II”, „Krytyczna wierność. Jakiego katolicyzmu Polacy potrzebują”, „Szukanie nadziei”. Współautor książki i cyklu telewizyjnego „Dzieci Soboru zadają pytania”. Autor podcastu „Półprzewodnik po nocy ciemnej”. W latach 2001 i 2005 był świeckim audytorem Synodu Biskupów w Watykanie; w latach 2002–2008 – konsultorem Papieskiej Rady ds. Świeckich. Dyrektor programowy Laboratorium „Więzi”, współtwórca Inicjatywy „Zranieni w Kościele”. Chrześcijański współprzewodniczący Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów, przewodniczący Społecznego Komitetu Pamięci Żydów Otwockich i Karczewskich. Doktor honoris causa Uniwersytetu Szczecińskiego. Mieszka w Otwocku.

Fot. główna Więź.pl