– Kiedyś zabrakło kolporterów na Marszałkowskiej, więc polecono mi zanieść prasę w te rejony. Należało przejść kanałem, ale nie mogłem znieść odoru, dlatego postanowiłem przebiec przez ulicę. Byłem obładowany dwoma torbami z prasą, a pod pachą trzymałem plakaty. Niemcy wzięli mnie w ogień od strony Ogrodu Saskiego oraz hotelu „Polonia”. W pierwszej chwili padłem i pomyślałem, że to koniec – przywołuje swoje przeżycia z Powstania Warszawskiego kpt. Stanisław Wołczaski, żołnierz AK. Podczas naszej rozmowy telefonicznej mówi też o sensie wybuchu walk w stolicy oraz znaczeniu Narodowego Świętego Niepodległości.
Paweł Brol: Ile miał pan lat, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie?
Kpt. Stanisław Wołczaski*: 14,5, ale w dokumentach miałem napisane „15”. Do wojska przyjmowano wówczas od 16-stu, lecz z chwilą wybuchu Powstania nie przestrzegano tak rygorystycznie granicy wieku.
Skąd decyzja o wzięciu udziału w Powstaniu?
1 sierpnia 1944 roku przyszedł do mnie kolega, z którym chodziłem na komplety i powiedział: „Słuchaj, mamy zgłosić się na ul. Szpitalną 12. Co nas czeka? Nie wiem”. Nie mogliśmy tam jednak dojść, bo obok była Poczta Główna na pl. Napoleona, gdzie broniło się ponad 100 Niemców. W tym czasie budowaliśmy więc barykady z połamanych ławek, stołów i mebli, które ludzie wyrzucali. Na Szpitalną dotarliśmy dopiero 2 sierpnia. Okazało się, że na miejscu czekały na nas olbrzymie Tajne Wojskowe Zakłady Wydawnicze. Drukowano w nich codziennie 20 tys. egzemplarzy „Biuletynu Informacyjnego”, do 20 tys. „Robotnika” i ok. 10 tys. „Rzepy” („Rzeczpospolitej” – przyp. PB). Najpierw przysięga, potem dostaliśmy furażerkę i dwie torby, a następnie przydzielano rejon, po którym chodziliśmy parami. Tylko chłopaki, bo dziewczyny były przy rozdawaniu racji. Prasę odbieraliśmy dopiero w południe, więc rano zajmowałem się czymś innym. m.in. odkopywaniem zasypanych cywilów. Osób znajdujących się pod gruzami było dziennie ok. 3 tys.
Czyli był pan łącznikiem i zajmował się kolportażem prasy.
Tak, i rozlepianiem plakatów oraz afiszów. Nadal je mam, choć w gorszym stanie. Co ciekawe, w czasie Powstania były tylko trzy kolory: czarny, biały i szary. Najbardziej podobają mi się afisze: „Każdy pocisk – jeden Niemiec”, „Walka z pożarem”, „Warszawskie dzieci pójdziemy w bój”. Był jeszcze początkowo niezrozumiany przez nas plakat „Witaj bez podania ręki”. Okazało się, że wydał go lekarz Armii Krajowej i chodziło w nim o to, żeby nie roznosić chorób zakaźnych.
Jaki był rejon pana działań?
Same centrum Warszawy: Marszałkowska, Nowy Świat, Aleje Jerozolimskie i w zasadzie Królewska, choć do tej ostatniej ulicy nigdy nie dotarłem, bo po drugiej stronie był Ogród Saski, gdzie okopali się Niemcy z karabinami maszynowymi. Śmiało dochodziłem do Świętokrzyskiej, czasami na Matejki, do Domu Technika, ale do Królewskiej nie. Na początku Powstania dokuczali nam niemieccy snajperzy zwani „gołębiarzami”, którzy ukryci na dachach strzelali do nas i ludności cywilnej. Od 9 czy 10 sierpnia było już nieco więcej możliwości poruszania się. Ludzie oczekiwali prasy, bo tylko za jej pośrednictwem mogli się dowiedzieć, co dzieje się na świecie, w Europie, Polsce czy Powstaniu Warszawskim.
Przeżył pan bieg pod ostrzałem z broni maszynowej.
Tak. Kiedyś zabrakło kolporterów na Marszałkowskiej, więc polecono mi zanieść prasę w te rejony i docelowo dotrzeć na Żelazną. Należało przejść kanałem, ale nie mogłem znieść odoru, dlatego postanowiłem przebiec przez ulicę. Byłem obładowany dwoma torbami z prasą, a pod pachą trzymałem plakaty. Niemcy wzięli mnie w ogień od strony Ogrodu Saskiego oraz hotelu „Polonia”, który mieścił się na Alejach Jerozolimskich. W pierwszej chwili padłem i pomyślałem, że to koniec, zginę, jednak szybko zaczęła pracować głowa. Najlepszym kierunkiem ucieczki wydał mi się prawy skos, więc zerwałem się i dobiegłem do bezpiecznego miejsca w jednym kawałku. To działo się popołudniu. Gdy wracałem, było już ciemno i pochmurno, na Marszałkowskiej nikt nie strzelał.
To nie jedyny moment, kiedy otarłem się o śmierć. Kolejny miał miejsce 4 września. Przyszedłem wtedy po prasę na Szpitalną 12, teraz stoi tam Dom Chłopa. Nadleciały trzy sztukasy i zbombardowały drukarnię. Wybuch wyrzucił mnie na klatkę schodową, podczas gdy piętra się zawaliły. Obudziłem się już na podwórku, jedynie posiniaczony. Ktoś musiał mnie wyciągnąć.
Po zbombardowaniu zakładów kazano nam przejść do Śródmieścia Południowego. Miałem przepustkę, więc dotarłem bez problemu. Na miejscu działały cztery drukarnie. Pracowałem na Koszykowej, ale był mały nakład, więc znalazłem dodatkowe zajęcie. Stawałem w kolejkach po wodę ze studni. Odbywało się to na Skorupki albo Poznańskiej i trwało dwie do trzech godzin. Od godziny piątej do siódmej wodę pobierano dla wojska, później dla ludności cywilnej, choć nieustannie jej brakowało.
I pewnego razu, gdy stał pan w kolejce, nastąpił ostrzał z granatnika…
Tak. Stoimy w kolejce do studni na Skorupki, przesuwamy się z wolna od bramy do bramy z wiadrami. W pewnym momencie mówię: „Boże, żeby już być przy pompie”. Raptem trzy granatniki, rozwalona studnia, zabici ludzie. Tego dnia wody już nie było.
Pan wyszedł z Powstania jako cywil. Dlaczego?
Przed samym podpisaniem porozumienia o zaprzestaniu działań wojennych zostałem powiadomiony, że kona mój ojciec, który również walczył w Powstaniu i został ranny na ulicy Grzybowskiej. Odmeldowałem się u mojego dowódcy i po potrzymaniu zgody przedostałem się do miejsca, gdzie przebywał. Miałem przepustkę, więc nie było problemu z szybkim przejściem. Ojciec niedługo później zmarł. Nie było gdzie go pochować, dlatego ciało przykryliśmy drzwiami i cegłami. Następnie wróciłem do Śródmieścia Południowego i okazało się, że mój oddział już wyszedł do niewoli. Wymaszerowałem więc z ludnością cywilną. Jak się potem okazało, wśród tych cywilów było ok. 4 tys. Powstańców, w tym jeden generał.
Co pan czuł po upadku Powstania?
Ja byłem wychowany w wielkim patriotyzmie. Przed wojną z wielką radością biegaliśmy na wszystkie defilady. Na czele każdej z nich maszerowało zawsze kilku Powstańców styczniowych. Po wojnie bardzo przeżywaliśmy, że nie mogliśmy się przyznać do udziału w walkach powstańczych. Pamiętam, że załatwiłem sobie tylko rentę półsierocą za ojca. Ujawniłem się dopiero w latach 90-tych. Przez ten czas marzyłem o powrocie Polski przedwojennej.
Są dzisiaj ludzie, którzy uważają, że Powstanie Warszawskie było niepotrzebne, że zmarnowano wiele istnień ludzkich. Jak pan reaguje, słuchając takich słów?
Reaguję na to źle. O konieczności wybuchu Powstania mogą mówić tylko ci, którzy przeżyli 5 lat okupacji. Godzina policyjna, nie ma gimnazjów, liceów i wyższych uczelni, przydziały kartkowe, łapanki, praktycznie nie było rodziny, w której kogoś by nie rozstrzelano, w ostatnich dwóch latach godzina prądu na dobę. Tyle lat człowiek był poniżany, deptany przez Niemców, wszystko było karane śmiercią. Raptem rysowało się widmo wolności, możliwość życia w wolnej, niepodległej Polsce. To była niesamowita euforia, dlatego walczyliśmy.
Rozmawiamy tuż przed świętem niepodległości. Jak pan patrzy z perspektywy czasu na dzisiejszą Polskę?
Teraz będę bardzo przeżywał 11 listopada, bo pamiętam tę euforię z lat przedwojennych. Wszyscy się cieszyli, że po 123 latach odzyskaliśmy wolność. Młodzież często mnie prosi, żebym zdefiniował patriotę. Ja odpowiadam: patriota to ten, kto kocha Polskę, naszą historię i tradycję, naszą walkę o wolny, niepodległy oraz suwerenny kraj. Oni mi na to, że tak robią tylko żołnierze. Mówię: nie, bo patriotami są również ci, którzy się uczą z myślą o dobru Polski.
Jest pan człowiekiem bardzo aktywnym, mimo godnego pozazdroszczenia wieku. Stawia pan na spotkania z młodzieżą. Jak zapatruje się pan na przyszłość naszego kraju, obserwując młodych?
Młodzież interesuje się zarówno okupacją, jak i samym Powstaniem. Moim zdaniem jest patriotyczna. Może nie w takim stopniu jak moje pokolenie, bo my jednak byliśmy inaczej wychowywani, ale młodzi na pewno są przewspaniali.
Pańska aktywność przypomina mi chociażby czynne życie Władysława Bartoszewskiego, który przecież angażował się prospołecznie do końca swoich dni.
Cenię go przede wszystkim za to, że bronił ludności żydowskiej. Może nie w każdej sprawie się zgadzaliśmy, ale mam w domu wszystkie jego książki. Podziwiam też Janusza Korczaka, który pozostał z dziećmi do końca w obozie zagłady w Treblince.
*Kapitan Stanisław Wołczaski, ps. „Kazimierz” – rok urodzenia: 1930. Żołnierz Armii Krajowej, uczestnik Powstania Warszawskiego. Działał w okręgu warszawskim w Wydziale VI Biura Informacji i Propagandy jako łącznik i kolporter prasy. Mieszka we Wrocławiu.